Przed Olimpiadą w Pekinie Donald Tusk z marsową miną oświadczył, że zbojkotuje chińskie Igrzyska. Polskie media wpadły w zachwyt. Z uznaniem podkreślały, że premier jest pierwszym szefem europejskiego rządu, który złożył tak zdecydowaną deklarację w proteście przeciwko komunistycznym władzom i ich polityce w Tybecie.
Euforia udzieliła się także politykom. Szef sejmowej komisji spraw zagranicznych Krzysztof Lisek (PO) ocenił, że „jest to sposób zwrócenia uwagi Chinom, że nie wszystko jest w porządku i Polska nie będzie zamykać oczu na łamanie praw człowieka”. Wiceszef tej komisji Paweł Kowal (PiS) basował, że „zawsze wtedy, kiedy Polska jest jednoznaczna i jasna w sprawie wolności obywatelskich czy prasy, w sprawach niezależności grup społecznych, czy prześladowania opozycjonistów, to tylko nam pomaga i w perspektywie jest dobre dla Polski”. Andrzej Grzyb (PSL) podkreślał, że „postawa Tuska jest wyraźnym gestem, który mówi o tym, że nie akceptuje się chińskich metod prześladowania własnych obywateli”. Niektórzy poszli jeszcze dalej i jak pani minister Julia Pitera podpisali się pod apelem o wycofanie polskich sportowców z olimpiady.
Wszyscy chwalcy premiera powinni popełnić harakiri, kiedy dotrą do nich słowa Tuska wypowiedziane wczoraj w Szanghaju. Nie bacząc na wcześniejsze deklaracje szef rządu wychwalał jak mógł chińskich komunistów. ,,Przyjechałem tutaj, aby potwierdzić, że Polska bezwzględnie szanuje chiński model rozwoju” – mówił Tusk. ,,Ten model, co widać gołym okiem, przynosi nadspodziewanie duże efekty”- zachwycał się premier. ,,Od politycznych deklaracji dużo ważniejsze przy współpracy gospodarczej jest wzajemne zaufanie”- deklarował szef gabinetu. Tusk podkreślił również, że „Polacy jak żaden naród rozumieją źródła i znaczenie chińskiego sukcesu”.
Bardzo słusznie panie premierze. Tylko, po co były te kabotyńskie gesty i wygłupy.
Z natrząsania się i pouczania innych jest krótkotrwała przyjemność zwłaszcza wtedy, kiedy trzeba połykać własny język.