Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

BEATA OBERTYŃSKA

POEZJA

BEATA OBERTYŃSKA
Aleksander Szumański
źródło: INTERNET

 BEATA OBERTYŃSKAA

Beata Obertyńska, pseudonim Marta Rudzka - urodzona 18 lipca 1898 roku w Storożce obok  Skolego, w Karpatach Wschodnich, zmarła 21 maja 1980 roku w Londynie – poetka i pisarka polska. Była córką Maryli Wolskiej urodzonej 13 marca 1873 we Lwowie, zmarłej 25 czerwca 1930 we Lwowie – poetki polskiej okresu Młodej Polski i  przedsiębiorcy naftowego inż. Wacława Wolskiego, inżyniera i wynalazcy, pioniera polskiego przemysłu naftowego w Galicji, wydawcy „Słowa Polskiego” we Lwowie, żoną ziemianina Józefa Obertyńskiego.

Jej matka Maryla Wolska była córką Wandy i Karola Młodnickich. Matka Maryli Wolskiej Wanda ( z domu Mone’) była narzeczoną Artura Grottgera ( do dnia jego śmierci 13 grudnia 1867 roku), zaś ojciec – artystą malarzem i przyjacielem Grottgera. Wyrastała więc w atmosferze sztuki. Nawet rodzice chrzestni Maryli byli ludźmi sztuki - w jednej parze był malarz Henryk Rodakowski z pasierbicą Leonią Blühdorn, w drugiej poeta Kornel Ujejski z Leonią Sawczyńską. Nic więc dziwnego, że Maryla od młodych swoich lat uprawiała obie te sztuki.

Willa Zaświecie u stóp lwowskiej Cytadeli, w pobliżu Ossolineum, gdzie mieszkała Maryla Wolska, była miejscem poetyckich spotkań grupy Płanetnicy, do której należał m.in. Leopold Staff, Edward Porębowicz, Józef Ruffer, Jan Zahradnik i Ostap Ortwin.

Najpopularniejszym jej dziełem był tomik wierszy „Dzbanek malin” wydany w 1929 roku. W swojej twórczości nierzadko wykorzystywała motywy impresjonistyczne.

Z małżeństwa z Wacławem Wolskim miała pięcioro dzieci - trzech synów (Ludwika, Kazimierza i Juliusza) oraz dwie córki (Beatę i Anielę). Najbardziej literacko utalentowany, najstarszy syn Ludwik został zamordowany w 1919 przez Ukraińców, najmłodszy - Juliusz zmarł w 1926 roku.

Beata (Obertyńska) była poetką i prozatorką, Aniela (Lela) Pawlikowska - malarką.

Maryla Wolska została pochowana na Cmentarzu Łyczakowskim w rodzinnym grobie Młodnickich i Wolskich.

Każdego roku pod grobowcem Maryli Wolskiej składamy z małzonką kwiaty.

Beata Obertyńska dzieciństwo i młodość spędziła w rodzinnej willi "Zaświecie" we Lwowie, ucząc się w domu rodzinnym i zdając egzaminy eksternistycznie.  

W młodości związana ze „Skamandrem” i środowiskiem artystycznym Medyki Pawlikowskich (domu jej uzdolnionej artystycznie siostry Leli Pawlikowskiej).

Związki literackie z grupą „Skamander” stanowiły w jej twórczym życiu niezmiernie ważny, istotny okres, zważywszy, iż właśnie ta grupa stanowiła  wnętrze i punkt wyjścia całej młodopolskiej epoki literackiej. Wprawdzie nie była członkiem „Skamandra”, ale niezmiernie ceniona i poważana przez poetów i sympatyków tej grupy.

Grupa poetycka „Skamander” założona została w roku 1918 przez Juliana Tuwima, Antoniego Słonimskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Kazimierza Wierzyńskiego oraz Józefa Serafinowicza herbu Pobóg – ps. Jan Lechoń. Wzorem dla skamandrytów była przede wszystkim twórczość Leopolda Staffa.

Swoją nazwę wzięła od mitologicznej rzeki opływającej Troję. Jednocześnie jednak zawarta jest w niej aluzja do słynnego zdania z Akropolis Stanisława Wyspiańskiego: "Skamander połyska, wiślaną świetląc się falą". Pomimo bardzo silnego utrwalenia się w ogólnej świadomości funkcjonowania poetów Skamandra jako grupy, Michał Głowiński sformułował sąd, że skamandryci to grupa sytuacyjna, czyli taka, której głównym spoiwem jest rzeczywistość pozaliteracka - wspólna działalność kabaretowa, odczyty i działalność "Pod Picadorem" przy stoliku na półpiętrze w kawiarni Ziemiańskiej w Warszawie, obracanie się w tych samych kręgach towarzyskich.

Historię grupy Skamander można podzielić na trzy okresy, z których pierwszy rozpada się jeszcze na dwa podokresy:

integrację grupy - lata 1916-1919,

1916-1918 – formowanie się grupy na Uniwersytecie Warszawskim wokół czasopisma „Pro Arte et Studio”.

Nie było jeszcze wspólnych wystąpień, ani samoświadomości grupy, ale przy pracy w redakcji rysuje się podobieństwo poetów i ich odrębność od innych grup (głównie na gruncie opozycji anty-modernistycznej). W „Pro Arte et Studio” zostaje opublikowany wiersz „Wiosna” Juliana Tuwima.

Wiersz ten wywołał wielkie kontrowersje obyczajowe, które doprowadziły do zmian w redakcji pisma. W ich wyniku redakcję objęły osoby związane ze Skamandrem. Wtedy też stało się "Pro Arte" "bojowym organem", gdzie poeci występowali przeciwko modernistycznym epigonom. 29 listopada 1918 roku otwarta została kawiarnia poetów "Pod Picadorem" w Warszawie. To głównie podczas tutejszych występów ukształtowała się "wielka piątka". Tu też wykrystalizowały się wspólne dążenia grupy, wspólne sojusze i fobie. Poprzez specyficzny kontakt z publicznością jaki zaistniał po raz pierwszy w historii, właśnie "Pod Picadorem" (stałe odczyty, czy występy kabaretowe za które należało uiścić opłatę), grupa wzięła udział w procesie profesjonalizacji i instytucjonalizacji zawodu literata. Członkowie grupy (poza Julianem Tuwimem) proponowali również oferty matrymonialne za uiszczeniem opłaty.

1918 – 1919 – działalność grupy już pod nazwą „Skamander”. Pojawiają się wtedy pierwsze tomiki poszczególnych poetów: Julian Tuwim – Czyhanie na Boga (1918 r.), Jan Lechoń – Karmazynowy poemat (1920 r.), Antoni Słonimski – Sonety (1918 r.), Kazimierz Wierzyński – Wiosna i wino (1919 r.), Jarosław Iwaszkiewicz – Oktostychy (1918 r.)

Grupa w najpełniejszy sposób przybrała swoją formę. Skupiona wokół miesięcznika „Skamander” osiągnęła programową jednomyślność. W tym też okresie pojawiają się poeci-satelici Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Józef Wittlin, Stanisław Baliński, Kazimiera Iłłakowiczówna, czy powieściopisarze i krytycy (m.in. Wilam Horzyca).

Pierwsze wiersze Beaty Obertyńskiej opublikowane zostały w 1924 roku w „Słowie Polskim” we Lwowie, uważane za jej debiut literacki. Studiowała w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej we Lwowie. W latach 1933-1937 występowała na scenach teatrów lwowskich.

Otrzymała wiele nagród literackich, m.in. nagrodę londyńskiego „Przeglądu Powszechnego” - 1967 r., nagrodę Fundacji Lanckorońskich - 1972 r., nagrodę Stowarzyszenia Polskich Kombatantów - 1972 r., nagrodę Jurzykowskich - 1974 r.

Przysporzyła sławę rodzimej literaturze i swojemu ukochanemu miastu Semper Fidelis, jako, że sama zawsze była mu wierna.

Środowiskiem poetki Beaty Obertyńskiej była elita kulturalna oraz intelektualna Lwowa. Najbardziej znani artyści tej epoki odwiedzali letnisko na Storożce oraz dom Wolskich „na Zaświeciu”. Wspomnienia z dzieciństwa  i młodości utrwalone zostały w dwóch książkach Obertyńskiej „Qodlibecik”(1974), oraz „Gitara i tamci” (1926). Ich autorka skoligacona była przez siostrę Lelę (Anielę) – malarkę, portrecistkę i ilustratorkę z zasłużoną dla polskiej kultury rodziną Pawlikowskich. W 1918 roku odbył się ślub Beaty z Wolskich z Józefem Obertyńskim (zm.  1937 ), właścicielem Odnowa i Stronibab.

W lwowskim „Słowie Polskim” Obertyńska zadebiutowała utworem „Z pokłonem”. Książki poetyckie oraz proza ukazały się w bardzo pięknych wydaniach „Biblioteki Medyckiej” Pawlikowskich. Obertyńska próbowała także swych sił jako artystka teatru we Lwowie; złożyła egzaminy w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej i występowała na lwowskich scenach w latach 1933 – 1939. Jest autorką nie wydanego dramatu „Tamta” oraz pantomimy teatralnej „Siedem żon Sinobrodego”, napisanej wspólnie z Anną Pawlikowską – córka Tadeusza – wybitnego twórcy teatru. Wychowana w domu polskiej miłości - patriotycznie i religijnie dawała w swojej twórczości wyraz Bogu, Najświętszej Bogurodzicy  ojczyźnie i miłości. Oto kilka jej utworów religijnych i miłosnych ; część z nich pochodzi z książki „Grudki i kadzidła”:

WNIEBOWZIĘCIE

"Jakże nie miałaś wzwyż pójść – w gwiazd szeleście,

W locie, który Aniołom skrzydła wstecz wyginał,

Skoro nad własnym grobem ujrzałaś nareszcie

Wezwaniem roztryśnięte ręce Twego Syna!?"

KORONACJA

"Nieba Tobie berło i korona! Słońc blaski!

Mnogość gwiazd i księżyców pod stopy sypnięta!

Krysztale – co na barwy rozbijasz biel Łaski!

Tęczo – nad której łukiem trwa już Trójca Święta!"

ULGA

"Gdy mi już czasem bardzo, bardzo źle

i głowę mam ciężką i płonącą,

kiedy w cierpienia popielatym dymie

myśli się wędzą i mącą,

jak płatek róży,

wklęsły i duży

kładę na sercu twe imię...

Bo przez tę prawdę prostą a zawiłą

z życiaś mnie pustką pogodziło

że jesteś..."

ODJAZD

"I już  po wszystkim... Po słońcu, po lecie...

W ogródku kolejowym gdzie kwiaty też gasną,

niski cień pachnie ziemią i późną lewkonią...

Jeszcze wczoraj w zmroku ciepło było przecie.

Jeszcze dzisiaj w południe słońce ciepłą dłonią

gładziło nasze głowy... teraz chłód już... Szkoda.

Milczmy lepiej. Mam serce ściśnięte tak ciasno,

jak kwiaty w pożegnalnym, zmęczonym bukiecie,

który mi potem oknem do przedziału podasz..."

KŁĘBEK

"Chcesz serce me wziąć na spytki

by rzekło, co się w nim kryje?

Jak w kłębku ciemnej włóczki

znajdź tylko koniec nitki,

potem już prędko pójdzie...

Serce się cicho potoczy,

Potula, odwije, odkręci...

Nim samo to zauważy

obiegnie siebie sto razy...

I tym nie zdziwi się wcale

że zacznie topnieć i maleć...

Bez tchu, w sprężystych podskokach,

w odwrotną toczy się stronę,

tak się nareszcie odmota,

tak się nareszcie odwinie,

że go samego nie stanie,

a za to, na dywanie,

we czworo ciasno złożone

znieruchomieje Twe imię..."

LUTY

"Jeszcze tyle tygodni! Po co wiosny czekać?

Bielą mroźnego kwiatu sad dziś w nocy obrósł,

Słońce między pnie poszło szafiry rozwlekać

I siec prętami cienia, biały skrzący obrus.

Na nisko zwisłą gałąź spada ciężko wrona

I skrzydłem białe puchy zmiata od niechcenia

Wtedy pod nią na śniegu, śmiesznie wydłużona,

Modrą wronę kołysze modra gałąź cienia.

Drzewom sen o jesieni w mróz jest jeszcze dalszy

A przecież - patrz - w tym białym roziskrzonym pyle

Płonie już oto pąsem gatunek najtrwalszy

Ścigłych, zimowych jabłek...Przyleciały gile!"

DZIEŃ DOBRY

"Myśl się dziś moja jak płótno na trawie

w słońcu nad wodą bieli

i grzeje

Zamykam oczy i nie wiem prawie,

czy śni mi się tak,

czy dzieje?

Myśl się dziś moja jak płótno rozściela

w długich wilgotnych pasmach

nad wodą

Niech wiatr ją chłodzi, słońce wybiela,

niech przesiąka

pogodą".

Pochwała świętości, która wciela się w stworzoną doskonałą  naturę i zachwyt nad naturą świata i wszechświata – hymn pochwalny w którym niebo i ziemia oddaje hołd Bogu – to cechy pisarstwa Beaty Obertyńskiej znane z szeregu jej utworów. W jej poezji religijnej, w samej już formie i treści to wyjątkowa twórczość  epoki Młodej Polski.  Postawa medytacji, aura modlitwy, myślenie eschatologiczne, doświadczenie wewnętrzne wypełnione potrzebą zjednoczenia z Bogiem, a także powroty do realiów z Pisma Świętego po to, by lepiej zrozumieć problemy zadane ludzkiemu życiu to najważniejsze właściwości „Grudek kadzidła” publikacji wydanej już na emigracji poetki. Splot nadziei i grozy, paradoks bliskości Boga i nieuchwytność Jego planów, radość z odnowy życia i smutek, który płynie z niedoskonałości i osamotnienia człowieka, określa tu dążenie do pełni religijnego przeżycia… Ważny jest wieloraki ogląd własnych duchowych dziejów, stąd kontrasty, sprzeczności, potwierdzenia i negacje. Beata Obertyńska nie tworzy traktatu religijnego, nie pisze pieśni mistycznej, lecz zwykle decyduje się na zwięzłą, skrótową formę czterowiersza, w której ujawnia się skłonność do konceptu, jak również myśli urwanej, niedokończonej, przechodzącej w sferę milczenia. Trudny przedmiot, jakim jest doświadczenie Boga, który nie daje się zamknąć w pojęciach, lepiej przemawia poprzez „przybliżającą” metaforę. To narzędzie mowy poetyckiej Obertyńska przyjmuje jako naturalne. Oczywiście niewielką tylko część doznań życia duchowego mogą wyrazić słowa. Lepsza jest cisza. Stosowniejsza medytacja. To co tworzy istotę przemyślenia znajduje się „na zewnątrz” wiersza. Nie ma w polskiej poezji współczesnej takich przemyśleń religijnych jak zawarte w twórczości Beaty Obertyńskiej. Prawdziwość języka sprawdza się u autorki inaczej niż w poezji kultywującej piękne wysławienia. Przemiana człowieka wewnętrznego w dążeniu do Boga nie daje się uchwycić w zadowalający kształt słowny, zważywszy, iż poezja religijna i patriotyczna praktycznie nie istnieje u dzisiejszych twórców, nawet jej echa. Czy jest to związane z dzisiejszym upadkiem sztuki? Nie wiem. Porównując twórczość poezji Obertyńskiej do dzisiejszych utworów poetyckich obnaża się w nich całkowita nagość słowa, gdzie nawet jako odzienie nie służy liryka. I w takiej chwili uważam, iż autorka  lutnią obudziła drzemiący świat i w jednej struny chwili stała się opoką dźwięku. Powierzenie istoty ludzkiej Bogu jest najwyższą formą wykraczania poza własne ja, otwiera bowiem człowieka na działanie Miłości:

„…Życie bez Ciebie, Miłości Wcielona,

Cóż za opaczna Golgota!

Wzgórze, skąd w próżnię wyciąga ramiona

Samotny krzyż Złego Łotra…”

Po agresji ZSRR na Polskę , w czasie okupacji sowieckiej Lwowa, w lipcu 1940 roku została aresztowana przez NKWD. Była osadzona w areszcie w osławionych lwowskich „Brygidkach”, następnie więziona kolejno w Kijowie, Odessie, Charkowie, Starobielsku, wreszcie zesłana do łagru Loch-Workuta.

Po ataku Niemiec na ZSRR uwolniona w konsekwencji układu Sikorski-Majski, wstąpiła do Armii Polskiej w ZSRS pod dowództwem gen. Władysława Andersa. W 1942 roku ewakuowała się wraz z Armią Andersa do Iranu, przeszła cały szlak bojowy Armii Polskiej - Iran, Palestyna, Egipt i Włochy. Służyła w randze porucznika w kwaterze Oświaty II Korpusu w Rzymie. Na okres kilku miesięcy została odkomenderowana  do napisania wspomnień które zatytułowała „W domu niewoli”, napisanych w Johannesburgu.

Po wojnie osiadła w Londynie. Publikowała w „Dzienniku Polskim” , „Dzienniku Żołnierza”, „Orle Białym”, „Polsce Walczącej”, „Ochotniczce”, „Wiadomościach”, „Życiu”, „Przeglądzie Polskim”.

Oto fragmenty jej wspomnień z „Domu niewoli”:

[…]Ta książka nie jest „moja”. Pisała ją historia. Pisała ją krzywda i cierpienie ponad milionowej rzeszy Polaków, rzuconych „na przemiał” w zatajoną głąb rosyjskiej ziemi, skąd część z nas zaledwie wyszła z życiem[…].

BRYGIDKI

[…]Nie chcę nazywać tego przeczuciem, bo z reguły nie miewam żadnych, to pewne jednak, że na dobrych parę  dni przed aresztowaniem obsiadł mnie jakiś obcy mi niepokój i nie mogłam sobie miejsca znaleźć. Nie bardzo wiedząc dlaczego postanowiłam pewnego dnia spalić wszystkie papiery, którym pragnęłam oszczędzić  ewentualnego dostania się w nieodpowiednie, wrogie ręce. Żelazny piecyk w moim pokoju rozhuczał się mimo lata, jak za najlepszych zimowych dni. Bardzo to dziwne uczucie niszczyć tak za życia swoje „pośmiertne papiery”, patrzeć jak ogień oskrzydla  i topi – od lat gromadzone, strzeżone i kochane – listy, pamiątki, fotografie, wychwytać jeszcze ostatni raz wzrokiem na zwijających się płomienistych kartkach, jakieś lepiej pamiętne zwroty, strzępki zdań, wreszcie samo niknące na zawsze pismo. Mimo całej żałości i roztrzęsienia, w miarę jak to się wszystko węgliło i przestawało być, czułam coraz wyraźniej, że je zabezpieczyłam nareszcie , że nie mogłam znaleźć dla tych pamiątek pewniejszego schronienia nad czysty płomień i własną pamięć. Tam mi ich już nic – nawet NKWD – ani sprofanować, ani odebrać nie potrafi. Samo aresztowanie nie zaskoczyło mnie znienacka. Dano mi znać w tajemnicy, na dobrych parę godzin naprzód, że NKWD zainteresowało się moją osobą[…]

[…]Już od tego co komu pisane nikt się jeszcze widocznie nie wykręcił! Dosłownie bowiem w chwili kiedy wchodziłam w ogrodową furtkę, spotkałam się w niej nos w nos z dwoma bolszewikami w cywilu. No, a potem już bardzo prędko poszło. Krótka indagacja i rewizja w moim pokoju. Nie wiem jak sobie dziękować, żem spaliła moje papiery! Wszystko odbywa się grzecznie, dość pobieżnie i bardzo głupio. Ani jednej na przykład z pięciu szuflad mojego biurka nie tknęli nawet. Zabierają natomiast rachunki za wodę i światło(!). Biorą mój paszport i każą mi się zbierać. Pozwalają mi wziąć z sobą, co bym chciała. Prócz teczki z rzeczami do mycia, nie biorę jednak nic. Opada mnie prześmieszne uczucie, najdoskonalszej obojętności wobec rzeczy, taką, jaka dla wszystkiego co materialne, odczuwać muszą, wyobrażam sobie - umierający. Nic i wszystko – ma nagle tę samą  wywietrzałą, nieistotną wartość. Ktoś z domowych wtyka mi w teczkę trochę chleba i cukru. Nie wiem dlaczego nie biorę pieniędzy. Sprzedałam ostatnio znów dywan i pieniądze miałam. Pomyślałam natomiast o nożyczkach. Gdyby mi przyszło siedzieć, wolę mieć krótkie włosy. Ktoś próbuje jeszcze dowiedzieć się od nich dokąd mnie biorą. Uśmiech. Wzruszenie ramion i coś w ten sens, że to może być tylko przesłuchanie, że może dziś jeszcze wrócę, żeby się nie przejmować, itd. Ja jednak wiem swoje i wcale się nie łudzę. Pozwalają się mi pożegnać i wcale nie są tacy brutalni, jak ci którzy brali Kasię. Ponieważ mam na sobie tylko letni płaszcz, ktoś już w hallu wtyka mi w ręce, prawie siłą koc. Wychodzę pierwsza. Oni za mną. Jest już ciemnawo i deszcz widocznie kropił, bo chodnik do bramy mokry[…].

[…]Co miesiąc mamy „ławeczkę”, czyli więzienny sklepik. Kto ma pieniądze – nie w ręce oczywiście, bo przysłane więźniowi ruble zostają u nich, a on dostaje tylko kwit – może sobie kupić cebulę, śledzie, bielszy chleb, czosnek, cukier, zapałki i papierosy. Celi nie wietrzy się n i g d y ! Powietrze zmienia się leniwie, wysysane szparami w deskach i to dopiero przy nocnym chłodzie. Pręgi słońca wdzierające się o zachodzie w naszą celę są błękitne i mętne od dymu tysiąca ohydnych, dzień i noc kopconych papierosów. Kiedy zaś dodam jeszcze, że  w „ławeczce” kupuje cela przeciętnie 80 kg czosnku

– c z o s n k u i 100 kg cebuli – czy potrafi sobie ktoś wyobrazić, w jakim smrodzie się wędzimy.

Przez cały czas dniem i nocą – ale najczęściej nocą - wywołują od nas kogoś na śledztwo. Zjawia się „korpuśny” z kartką i zabiera wezwaną, która wraca czasem po paru godzinach, czasem po kilku dniach dopiero. Ze strachu przed „kapusiami”, których pełno na celi, zazwyczaj szczegóły śledztwa trzyma się w tajemnicy. O ile jednak można się zorientować, śledztwo na Brygidkach nie było tym, czym na Zamarstynowie. Prócz zamykania w karcerze, prócz słownego ranienia w człowieku  najświętszych uczuć religijnych i narodowych czy godności własnej – nie słyszałam aby kogo bito czy katowano – prócz ślepej Zośki oczywiście – ale ta już sama chciała. Mam też podejrzenia co do jednej Ukrainki. Wracała ze śledztwa po kilku dobach, zanosząc się od płaczu, ale nigdy – mnie przynajmniej – nie mówiła co się z nią działo. W karcerze nie byłam ani razu. Ale byłam za to na „bolnicy”[…].

[…]Obok mnie z drugiej strony leży Kalmuk, biedna, nieszczęśliwa Helena Kalmuk, odesłana tu z Zamarstynowa. Ma twarz tak obrzękłą, że jej oczu nie widać, ostatnie stadium gruźlicy i miazgę z nerek. Ledwie mówi.  Kiedy musi wstać czepia się łóżka i ścian i ledwie sunie wpółzgięta z bólu. Młodą, znaną w świecie sportowym lekkoatletkę, długoletniego członka  POWK – odesłali po śledztwie z Zamarstynowa - ludzką ruiną, strzępem, kaleką. O śledztwie jej opowiadano mi potem potworne, trudne wprost do powtórzenia rzeczy, ale od niej samej wiem tylko o tych uszkodzonych w czasie tortur nerkach, więc tylko to notuję. Umarła wkrótce potem. Na drugim łóżku pani Nieduszyńska. Siwa, około pięćdziesięciu kilku lat kobieta. Nie znała, czy nie chciała podać adresu brata, który chcieli od niej wydobyć na śledztwie. Też na Zamarstynowie. Umarła w krótki czas potem. Dalej Helena Żak, złapana na granicy. Wracała z bratem do rodziny. Śliczna, 18 letnia dziewczyna, o twarzy Brygidy Halm. Jest w ostatnim stadium suchot. Dostała zapalenia płuc w „bani”, czy w karcerze – nie pamiętam. Nie przetrzymała zimy. Na łóżku przy drzwiach majaczy młoda Ukrainka. Ma kompres na oczach i widać jej tylko spieczone gorączką, dziecinne, naiwne usta. Nikt do niej godzinami nie podchodzi. Przynieśli ją na noszach i zrzucili w łóżko. Kompres jej dała któraś z nas.

Doktorów mamy różnych. Jeden to Żyd ze Lwowa, reszta „oni”. Naczelnik „bolnicy’  jeden jedyny wygląda na człowieka i po ludzku traktuje chorych. Lekarek  jest kilka. Jedna Żydówka ze Lwowa. Wszystkie pełnią obowiązki z bezosobową obojętnością, żona naczelnika zwłaszcza. Ma się wrażenie , że nie słyszy niczego co się do niej mówi, czy o co się ją prosi. Jest duża, ciężka, ciemna.

Sprzątać i zmywać podłogę musimy tu co dzień same. Robią to te które są zdrowsze. Prócz grypy mam  jeszcze coś z gruczołem tarczykowym i okropnie mnie teraz przy dźwiganiu boli szyja.

Ponieważ jednak należę do zdrowszych – nie ma rady. Baseny chorym podkładamy także my, bo „siostra” zjawia się rzadko. Wikt lepszy trochę niż na celi. Dają pszenny grysik, więcej cukru, trochę mleka, grudkę masła i – co ze wszystkiego najważniejsze – surowe jarzyny! Jeden cudowny błyszczący pomidor udało mi się przemycić na celę, dla tamtych.

O sposobach leczenia trudno mi cokolwiek powiedzieć. Sama na ten mój gruczoł i bicie serca dostawałam tylko brom. Co brały inne nie wiem. To tylko pamiętam, że przed zapisaniem lekarstwa, „wracz” pytał zawsze jaki kto ma paragraf. Obawiam się, że nie bez szkodliwych dla siebie następstw, podawał człowiek uczciwie swój Wrah naroda – czyli & 54/12 – nie ma przecież prawa do należytego leczenia. Lepiej być u nich złodziejem! Na „bolnicy” byłam wtedy tylko tydzień.

W SOWIECKICH TIURMACH

W Kijowie jesteśmy nazajutrz, około południa. Czarny woron przewozi nas na teren tiurmy. Pod murem, na przejmującym wichrze, trzymają nas bez jedzenia do nocy. Siąść nie ma gdzie bo stoimy rzędem w błocie. Chodzić dla rozgrzewki nie dają, można więc tylko dreptać w miejscu. „Na stronę” puszczają wówczas wtedy, gdy zbierze się dwadzieścia osób. Dostajemy striełka, który nas pod bagnetem prowadzi do szopy w sadzie. Ale za to nie ma siły ludzkiej, która by nam zabroniła gadać! Po miesiącach przecie stykamy się pod tym murem z więźniami z innych cel i tiurm. Zatem pytania skąd i za co i z kim kto siedział? I co słyszał o wojnie? Nastrój jak zawsze i pomimo wszystko dobry. Każdy wie , że chodzi tylko o to by przetrzymać.

Od czasu do czasu podjeżdża pod mur czarny woron i wysypuje dalsze partie więźniów. . To jest prawdopodobnie powodem tego naszego czekania. Chcą w głąb tiurmy puścić dopiero cały transport, który widocznie jest duży.

Pod noc dopiero ruszają nas spod muru.

Jestem tak zziębnięta, że rąk ani nóg nie czuję. A mam przecie płaszcz i koc. Inni i tego nie mają. Żelazna brama rozdziawia się przed nami i połyka nas więzienie.

To kolos ta kijowska tiurma! Podwórze, korytarze, mury, bramy, sklepione sienie i znowu dziedzińce, korytarze, podwórza. Pędzą nas pod jakiś budynek i zatrzymują. Wiatru się tu już nie czuje, tylko zimno idzie od brukowanego kamieniami podwórza. Wywołują nas nazwiskami. Zatem strach, aby nie rozdzielono nas z tymi z którymi jedziemy ze Lwowa. Nigdy się nie wie co zadecyduje o doborze takiej grupy. Może istotnie tylko przypadek i kolejność byle jak złożonych kopert z aktami, które idą razem z nami transportem. Ale nie! Na szczęście nie rozdzielono nas, tylko wywołują razem z nami całą noc innych. A są Rosjanki, rosyjskie Żydówki, Ukrainki, a wszystko z różnymi paragrafami. Razem do dwudziestu samych kobiet, bo tu już nas oddzielono od mężczyzn. Prowadzą nas w korytarz tak wąski jak korytarz w pociągu i pocięty tak samo małymi drzwiczkami, jak te do przedziałów. Żołnierz zatrzymuje się przed jednymi z nich, otwiera je w zupełnej ciemności i zaczyna strasznie na coś wrzeszczeć. Nie wiemy o co chodzi. Po chwili z czarnych drzwi wychodzi jakiś łach ludzki, wyglądający na matołka, o dużej głowie i obłąkanej twarzy, cały w szmatach i dygocący z zimna. Żołdak wrzeszczy, a to się trzęsie i skrzeczy. Do opróżnionej klatki teraz każą wchodzić nam. Wchodzimy jak do grobowca. Przestrzeni najwyżej 2 na 2 metry. Zamiast okna mały otworek pod samym sufitem, światła tyle ile pada od słabej żarówki z korytarza póki drzwi otwarte. Uderza nas na wstępie smród niedwuznaczny wcale! Ten biedny matołek musiał nie wychodząc, siedzieć tu długo już - i działać! Podłoga jest betonowa i betonowe ściany. Wszystko ocieka wilgocią i cuchnie ludzkimi odchodami. I do tej ohydnej, zimnej klitki wtłaczają siłą dwadzieścia zziębniętych, zmęczonych, głodnych kobiet! Podnosi się wrzask, prośby, płacz. Sołdat kolanem dociska drzwi zamyka nas i odchodzi.

Po godzinie całą zapaskudzoną podłogę zalega już stos obojętnych ze zmęczenia kobiet. Nie na wszystkie jednak jest w tej ciasnocie miejsce, a nie ma go już na obie nogi równocześnie. Ja na przykład muszę stać dosłownie raz na jednej, raz na drugiej nodze, trzymając w dodatku mój tobołek w rękach. Od ściany ciągnie zimno przenikliwe. Jestem głodna, zmęczona i zziębnięta do szpiku kości. Po trzech godzinach zaczynamy się buntować. Walenie w drzwi nie odnosi żadnego skutku. Cały zresztą korytarz o nieprzeliczonych celkach wali już od dawna w drzwi, krzyczy, wyzywa, klnie. Korytarz jest długi i niski. Pogłos w nim niesie się dziwnie stłumiony i mylący. Na niewidziane ma się wrażenie, że ten korytarz nie ma dna i że najdalsze krzyki i dudnienia dochodzą z jakiejś nierealnej już odległości. Ze zmęczenia szum w uszach, a ciemność pływa i pulsuje przed niewidzącymi niczego oczami.

Dopiero po pięciu może godzinach, a więc głęboko w noc, zgrzyta klucz, na progu staje szynel i pozwala, grupkami po pięć iść pod strażą do klozetu.

Ktoś  kto nie widział takiej ubikacji, nie potrafi sobie nawet w przybliżeniu odtworzyć pojęcia o tej ohydzie. Nas to już nie przejmuje. Tuż obok betonowych dziur ciecze w brudną zbitą muszlę umywalni woda. Spieczone pragnieniem i głodem pijemy ją jak która może, albo czerpiąc dłonią, albo podstawiając usta pod zaśniedziały kran. Szyby są wybite  i zimny przeciąg ze śniegiem hula tu na przestrzał. Żołdak wali w drzwi, popędza nas niecierpliwie i każe szybciej wracać do sobaczki. Tak bowiem nazywają  w kijowskiej tiurmie te przeklęte betonowe celki. Są one czymś w rodzaju szufladek w których przetrzymuje się więźnia, nim jego papiery przejdą przez wszystkie biura i urzędy i nim go skierują na dłuższy pobyt  do któregoś z bloków i do którejś z cel.

Kijowska bania była najlepszą ze wszystkich jakie potem widziałam w Rosji. Ogromna jasna sala. Podłoga i ściana z jasno kawowych kafli, mnóstwo tuszów, kurków, dobre ścieki, a nawet kabinki do rozbierania się. Kąpie się równocześnie co najmniej sto kobiet. Wody gorącej ile chcesz. Dają spory kawałek mydła, naftę i sabadylę na wszy.

A potem czarny  woron, zupełna ciemność, smród i cudze robactwo. Powietrza w takiej hyclowskiej budzie ani krzty. Nie wiemy nigdy co to za miejscowość. Na ogół zresztą wszystko nam jedno. Bo tiurmy wszędzie  do siebie podobne.

Tym razem to Charków.

Polek w tym transporcie jest tylko siedemnaście. Reszta rosyjskie śmiecie. Mnóstwo małoletnich prostytutek. Jedną z nich zapamiętałam wyraźniej od innych. Chude, wyciągnięte, a blade, jak pęd piwnicznego kartofla. Płaszcz na tym kusy o za krótkich rękawach. Na głowie aż do połysku wytłuszczona – wojskowa pilotka, na nogach kalosze. Stworzenie to przygląda mi się uważnie i z bliska, obchodzi dookoła, dotyka koca, płaszcza. Zagląda jaka podszewka.

Wy z Polski – pyta w końcu. Kiwam głową, że tak. – A to was oswobodzili ! – wybucha ironicznym śmiechem, i taka nienawiść do tych „oswobodzicieli” słyszę w jej tonie, że aż mi lżej! A ona rzuciwszy kilka szybkich spojrzeń dokoła siebie, dodaje nagle ciszej, już bez ironii, a z wyrzutem tylko: - a my tak czekali! My tak wierzyli, że wy n a s przyjdziecie oswobodzić!

Wreszcie ogromny transport kobiet  spod muru, rusza do bani. Proceder kąpania transportu  jest w każdej tiurmie  taki sam. Zmieniają się tylko warunki, zależne od wielkości więzienia. Rozkład budynku łaźni jest zawsze jednakowy. Zasadniczo trzy ubikacje. Pierwsza i ostatnia mniejsza, sama łaźnia największa.

W pierwszej – nieszczelnymi drzwiczkami tylko odgrodzonej od dworu – każą się nam rozbierać do naga. Każda z nas dostaje metalowe kółko na które ma nawlec swoje rzeczy i oddać je do pieca. Prócz butów. Któż jednak ma tu buty? Chyba my,  bo cała Rosja chodzi w kaloszach. Nikogo to nie przejmuje, że przy piecu, który często mieści się w tej samej ubikacji – a jest tylko wysoką ladą odgrodzony od nas – zajęty jest z reguły mężczyzna.   Stado gołych bab, ciągnących za sobą swój szubrawczy przyodziewek przygniata się do tej lady. Odchodzą żarty, umizgi, piski. Element jest przecie bardzo rozmaity z przewagą najgorszego. W małej sionce dzielącej łaźnię od dezynfektora, stoi  prześcieradłem nakryta ławka, a przy ławce sowiecka baba w fartuchu z maszynką do golenia w ręce.

Zaczyna się wrzask i pisk i płacze i awantury. Najzażarciej  bronią się wstydliwe, starsze, wiejskie kobiety i w żaden sposób nie chcą się kłaść i poddać przepisowi. Nie ma jednak rady.

Baba goli cały transport pod rząd tą samą maszynką i na tym samym prześcieradle. Potem dopiero puszczają nas do łaźni. Kijowska była wyjątkiem. Wszystkie inne przez które nas przepuszczano były tak straszne, niechlujne i prymitywne, że trudno to opisać. A jeszcze trudniej żądać by ktoś dał wiarę.

Nie ma przeważnie szyb i z chwilą gdy się wyjdzie spod tuszu, lodowaty strumień powietrza – jest przecie grudzień – owiewa człowieka mokrego, rozparzonego, o dymiącej jeszcze po umyciu głowie. Ścieki są popsute i tak zalepione odwiecznym mydłem, że woda nie schodzi i pod koniec każda z nas stoi po kostki w cudzych brudach, w które zresztą załatwiają się w czasie kąpieli, jawnie i bez żenady różne półidiotki, nieletnie prostytutki i inne pozornie tylko ludzkie stworzenia. Ponadto póki się wszystkie nie wykąpią i nie wypiorą łachów, reszta musi czekać dzwoniąc zębami i owijając się rozpaczliwie w mokry ręcznik o ile go która ma.

Czasem bania jest tak mała, a transport tak liczny, że pod jeden tusz pcha się kilkanaście kobiet jednocześnie. Jedna odtrąca drugą, zaczynają się kłótnie, wrzaski, przekleństwa. Te które mają jakieś wrzody, wysypki, świerzb, czy ropienie są wtedy paniami sytuacji, bo każda zdrowa odsuwa się od nich ze wstrętem i robi jej miejsce dobrowolnie. Odsunąć się jednak w takim tłoku prawie niepodobna. Człowiek jest maglowany, gnieciony i popychany przez jakieś – mniej lub bardziej obrzydliwe – ciała o mniej lub bardziej podejrzanych wyrzutach i ranach. Wszystko w pośpiechu, nienawiści jednych do drugich, w mydle, parze, oślizłości i zmęczeniu.

Dopiero gdy wszystkie tusze umilkną otwierają się z klucza drugie drzwi umieszczone naprzeciw tych przez które nas wpędzono do łaźni. Wtłaczamy się do trzeciej ostatniej ubikacji mającej połączenie z dezynfektorem. Zazwyczaj jest to kompletna lodownia, gdyż drzwi prowadzą wprost na dwór, a pieca nie ma żadnego.

Na środku, na ziemi – a w wyjątkowych wypadkach na deskach umyślnie na ten cel tam położonych – garbi się stos rozparzonych łachów. Metalowe kółka są tak gorące, że ich wprost tknąć nie można.  I teraz następuje straszna chwila, kiedy na ten wzgórek rzuca się tłum gołych, rozpychających się  kobiet   i  rozkopuje go szukając swoich rzeczy.

Oczywiście wszystkie szmaty wysuwają się przy tym z poszczególnych kółek i mieszają jak groch z kapustą. Najohydniej zapaskudzony, cudzy przyodziewek leży skłębiony na ziemi razem z jedynym, co posiadasz, przy czym wyciąganie swojego płaszcza, czy bluzki komuś spod mokrych, a już zabrudzonych nóg jest rzeczą prostą i zwyczajną.

 Czasem drugą pończochę znajdziesz dopiero wtedy gdy się już wszystkie ubrały, o ile jej któraś z Sowietek nie wzięła jako szalika na szyję, bo i tak bywało.

Najwięcej kradzieży zdarza się w czasie tego ubierania się właśnie. Komuś – pamiętam – zginęła jedyna spódnica, czym zarząd bani wcale się nie przejął mówiąc, że na to nikt nie poradzi. Na palenie i niszczenie w piecu naszych ostatnich rzeczy też widać rady nie było.

Któraś dostała raz ataku serca na widok spalonego na brązowo jedynego ciepłego swetra, jaki posiadała.

Tym co na tych dezynfekcjach nie ucierpiało nigdy naprawdę to były właśnie gnidy i wszy! Po chwilowym ogłupieniu od gorąca przychodziły szybko do siebie i zaczynały na nowo. Kto zatem – dzięki systematycznemu biciu robactwa, wytępił je w swoich rzeczach – o ile to w tiurmie, a zwłaszcza w transporcie jest w ogóle możliwe – ten w dezynfektorze nabierał obcego tuzinami. Do pieca szło zatem z reguły wszystko tylko po nowe wszy. Twierdzenie to nie jest ani żartem, ani przesadą.

Po kąpieli, jak zwykle – dłużąca się w nieskończoność  - rewizja. Stoimy w długim szeregu na korytarzu, a kilku żołnierzy przetrząsa nasze rzeczy. Wysypują wszystko z worków na zaplutą, zadeptaną podłogę, łażą buciskami po wypranej z takim trudem bieliźnie. Nie zabierają już nic, bo wszystko co można było wziąć, wzięli nam dawno, więc po co to wszystko?

Trzymam się resztką sił. Czuję gorączkę, głowa boli mnie nieprzytomnie, wrzód w nosie narywa.

Mam tylko jedno pragnienie, położyć się byle jak, byle gdzie i zamknąć łzawiące od bólu oczy…

STAROBIELSK - ŚMIERĆ  DOMU

"Odbyło się to całkiem po cichu,

W mętnym zmroku jesiennej szarugi,

Od samych piwnic do strychu

Od jednego węgła po drugi,

Od załomu ściany do załomu

Zabitego, złupionego domu…

Nikt nie widział, nie słyszał, nie przeczuł

Któż by zresztą tym głowę zaprószał?

Że się w mętny, zapłakany ten wieczór

Wynosiła z domu jego dusza.

Ocalała jakoś do ostatka,

Nikt jej w worki przy rabunku nie natkał,

Nikt jej w szafach czy kufrach nie szukał,

Nikt siekierą zamków nie łupał,

Ram nie łamał jak starym obrazom,

Z lustrem nie zbił – nie wywlókł na gazon,

Drapieżnymi nie skalał jej dłońmi,

Nikt po prostu nie pomyślał o niej.

Najcenniejsza, a nie rozpoznana,

Nieuchwytna, niepotrzebna nikomu

Przyzostała niczyja i sama

W czarnej głębi zabitego domu.

Kto się wmyśli w martwotę i w ciszę,

Którą wtedy dookoła ma się?

Gdzież się okno wyrwane kołysze,

Jak złamane skrzydło na zawiasie,

Przeciąg zdartą firanką odwiewa,

Oślepione, połupane, puste,

W mrok się gapią czarne ramy luster,

Kwadratami tafli których nie ma.

Kto zrozumie co czuje zwierciadło,

Gdy mu z piersi świat odbicia wykradną?

Czarnej paszczy znajomym wykrojem,

Głąb kominka w mrok bezgłośnie krzyczy,

Obok zewłok starego fotela,

Trzew wyprutych puszystość wybiela.

Gdzieś drzwi trzasły, chłód nadął pokoje,

Zbita szyba posypała się z piętra,

Z kąta w kąt i z powrotem,

Dusza domu chodzi i pamięta.

Tutaj książki zza szyb się bibliotek

Wygarbiły szeregami grzbietów,

Teraz stos ich tli jeszcze na dworze.

Tapet chłodnym, rozległym deseniom.

Przypatruje się tępo i niemo,

Rozpoznaje po świeżych kolorach,

Co gdzie jeszcze wisiało do wczoraj

Pustych haków czerni się zdumiewa,

Jeszcze nie wie, jeszcze pojąć nie może,

Jeszcze szuka, ścian się jeszcze dotyka,

Drogę dłońmi przed sobą obiema

Wymacuje jak ślepiec bez mała

I na pustkę się wszędzie natyka.

Już to tylko tu jest, czego nie ma.

Ona jedna, ostatnia została.

Gdzie są ci, którzy sercem ją grzali?

Którzy z własnych dusz pić jej dawali,

Myślą się z nią dzielili jak z siostrą?

Gdzie są sprzęty, do których się ciepła,

Od lat  swojska tuliła i lepła?

Wszystko w jednym skończyło się wstrząsie,

Wszystko życie na kopytach rozniosło,

Jeszcze resztki na gazonie tlą się.

Z krzywd najcięższa, kamienna, żelazna,

Dokonała się tutaj w jej oczach śmierć gniazda.

W mętnym zmroku jesiennej szarugi,

Od jednego rogu po drugi,

Od pierwszego węgla po czwarty,

Z drzwi bezbronnie na oścież otwartych,

Z czarnej głębi złupionego wnętrza,

Najcenniejsza dotąd najświętsza,

Niepotrzebna już dzisiaj nikomu,

Wynosiła się precz dusza domu.

Jak dym z drzwi się wejściowych wywlokła,

Jak firanka wywiała się z okna,

Zdartym pasem tapety na ścianie,

Pogładziła dom na pożegnanie,

I w park poszła miarą nieuchwytną,

Między drzewa które jutro wytną"

                                 Beata Obertyńska

Czekanie jest jednym z podstawowych praw więźnia. Czy w celi, czy w transporcie, gdziekolwiek go rzucą – czeka. Czeka najczęściej stojąc albo siedząc na własnym stołku. Godzinami. Nikt mu nigdy nie powie na co czeka, ani jak długo czekanie to potrwa. Jest to jakiś chroniczny, nieuleczalny jego stan, pozornie nieszkodliwy, a przecie męczący nad wyraz.

Czekamy więc na stacji. Noc jest daleka, ciemna. Wiatr dmie zza węgła i druty jęczą nad głowami. Ale zimno nie jest. Czuje się już w powietrzu smak kwietnia. Czeka nas kilkanaście. Wszystkie te które ruszono razem z Chersonia. Ktoś mówi, że pewnie czekamy na woron. Może być. Równie dobrze jednak mogą nas tu  nas tu tak potrzymać parę godzin, czy do rana choćby, a potem pognać piechotą.

Wiemy, że Starobielsk nie jest już w ścisłym tego słowa znaczeniu tiurmą, tylko zamkniętym łagrem  i że mieści się na obszarze dawnego klasztoru prawosławnego monaszek. W rozległej ciemności jawią się wreszcie niskie, białe rogi macających reflektorów. Zatem jadą po nas. Nie pójdziemy piechotą. Oczywiście Hinda zachwyca się świetna organizacją. Lora jest duża rozklekotana. Włazimy na nią skwapliwie, gotowe nawet dla świętego spokoju przyznać Hindzie rację.

Jedziemy – od niepamiętnych czasów pierwszy raz – nie w zamkniętej budzie, czy wagonie, tylko otwartym autem. Noc jest wiosenna i powietrze jest wiosenne, ale obce w smaku i zapachu. Mijamy jakieś martwe, trwożnie obok drogi przycupnięte domki…

…Wreszcie baniasta cerkiew na wzgórzu. Gościniec wije się tak, że raz mamy ją z lewej, raz z prawej strony. Czasem znika na długie chwile Za każdym tylko wynurzaniem się jest większa i większa. Rośnie, garbi się, rozbija się na mniejsze kłębki bań. Teraz widać już okrągło wybałuszone okna. Czarne oczywiście. W miarę jak podjeżdżamy cerkiew olbrzymieje, aż staje nad nami ogromna cienista i martwa.

Starobielski łagier to zatrzęsienie domków i domeczków rozsypanych w sadzie. Dno sadu jarzy się elektrycznymi gruszkami które rosną na niskich słupkach. Dziwne wrażenie robi ten od spodu podświecony sad o bielejących koślawych pniach. Jakieś opaczne wiosenne „zaduszki”. Po formalnościach, tych samych co zawsze, puszczają nas do pustej kancelarii, gdzie mamy czekać do rana. Śpimy, a raczej męczymy się na naszych wieszczach. Rano widzę, że mysz wygryzła mi dziurę w worku na chleb. Zły znak! Myszy głodne, więc pewnie ludzie też.  Istotnie. Głód był zasadniczą cechą naszego pobytu w Starobielsku. Ze wszystkich dotychczasowych postojów tu dawał się nam najdotkliwiej we znaki.

Cela do której – po dwunastu dniach kolejnego przepędzania nas po różnych „blokach” – puszczają nas nareszcie jest duża i robi wrażenie podzielonego tylko przepierzeniami na trzy części klasztornego refektarza. Może trochę na refektarz za niska, ale czymś takim musiała być za dawnych czasów. Dziś jest tu ciasno i ciemnawo od „dwupiętrowych” nar biegnących wzdłuż ścian i okien.

… Kiedy tak stoję bezradnie szukając oczyma jakiejś znajomej twarzy, jakiegoś życzliwego spojrzenia, czuję, że mnie ktoś od tyłu trąca w ramię. Oglądam się i widzę na górnym piętrze nar – ruchem owych chimerek z paryskiego Notre-Dame oparte o brzeg kojki łokciami – dwie młode, nieznajome mi osoby. Niech pani do nas przyjdzie. U nas jest miejsce – mówi jedna z nich, o żbiczym, jak mech zielonym spojrzeniu, podczas gdy druga nie mówi nic, tylko patrzy na mnie z wyżyn swojej kojki błękitnymi oczyma. – Prędko! Niech pani włazi na górę, żeby kto inny nie zajął. My chcemy mieć tutaj panią – przynagla energicznie pierwsza i ciągnie już moje worki. – To bardzo dobra kojka. Blisko okna, jasna i nie ma u nas wszy…

Jestem im niezmiernie wdzięczna za okazaną gościnność , ale jeszcze się waham. Chciałabym mieć bliżej małą Władzię. Cóż kiedy i ona jedno tylko miejsce zdobyła i to w drugim kącie celi na parterze pod oknem. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak przyjąć gościnę tych obcych, uprzejmych pań.

Bardzo mi śmiesznie tak dziś o nich pisać! Trudno mi uwierzyć po prostu, że był w moim życiu kiedykolwiek okres, gdy Helena z Marysią były mi obce i nieznajome! Zabawne, jak to człowiek niczego naprzód nie odczuje i nie przewidzi… Nie wiedziałam, że włażąc wtedy na tę kojkę wspinam się naprzeciw  mocnej, oddanej , prawdziwej przyjaźni, którą miałyśmy znaleźć  wszystkie trzy na tym wspólnym więziennym sienniku w Starobielsku…

Jak we wszystkich sowieckich więzieniach, mieszanina tu, jak w dolinie Jozafata. W trzech połączonych ze sobą celach siedzi nas chyba ze dwieście! I kogo tu nie ma? Polki, Rosjanki, Rumunki, Węgierki, Ukrainki z Polski i te z Zakarpacia, Żydówki – wszystko! Wszystko też gada równocześnie, wszystko się kłóci, śpiewa, a jak dobrze pójdzie – bije i wyzywa od ostatnich. Taka jest zwłaszcza pierwsza kamera, gdzie z kilkoma  wyjątkami zgrupował się najgorszy, najwrzaskliwszy element. Celę środkową, najmniejszą, zajęły Żydówki. Na pryczach dmą się piernaty złapanych na granicy bogatych uchodźczyń z Węgier, Rumunii, Austrii, obok takich samych jak Szwarc zawiedzionych, ubogich wyłapanych przez Sowiety na granicy stworzeń, które się spodziewały znaleźć tu schronienie. No i można powiedzieć, że je znalazły! W tej tę celi między „rudą panterą”, a durną Salcią, rozłożyła się nasza ideowa Hinda i jest zachwycona  intelektualnym poziomem celi. Trzecią, ostatnią kamerę, a zwłaszcza jej górne piętra zajęły przeważnie Polki.

…Późnym wieczorem w niedzielę, w połowie czerwca, staje w drzwiach celi naczelnica, dziwnie jakoś zdenerwowana i zaśpieszona i pada niespodzianie: „Dawaj wsie z wieszczami”. Co dzieje się w celi po takich słowach – trudno sobie wprost wyobrazić! Urwanie głowy! Kij w mrowisku! Muchy w ukropie! Pośpiech, zdenerwowanie, płacz, szukanie rzeczy, zrywanie ze sznurów suszącej się bielizny, pakowanie worków, przypuszczenia, domysły. Dokąd? Po co? Dlaczego? Czy wszystkie razem, czy znowu nas porozdzielają?  Zaśpieszone latamy po celach w pogoni za pożyczonymi drutami, nożyczkami, igłą. Nary kłębią się od trącających się w tej ciasnocie  kobiet  - a naczalnica stoi w tym oszalałym mrowisku i krzyczy i pogania i popędza. Wreszcie nary chłodne nagle i chude po zniknięciu worków i sznury, ogołocone z rzeczy – zostają same, a stłoczony zakalec kobiet, tłumoków, worków i powiązanych sznurkami walizek przegniata się ku wejściu…

Nie wywieziono nas jeszcze tej samej nocy, przeniesiono tylko do innego bloku, bliżej cerkwi. W dwu okropnych, ciasnych celach, w brudzie i smrodzie przemęczyłyśmy się do brzasku.

Cały następny dzień trwa mi w pamięci obrazem oślepiającej, duszącej od upału patelni, na której smażymy się od godziny 5 rano do 7 wieczorem. Spędzono nas w ciasną przestrzeń bocznego dziedzińca i stałyśmy tam stłoczone, znajdując ledwie obok własnych nóg miejsce na własny tobołek, oślepione blaskiem, osłabłe z upału i głodu. O trzeciej rano dostałyśmy chochlę lury – to wszystko na cały dzień. Nigdzie ani skrawka cienia, nigdzie niczego na czym by przysiąść można. To ostatnie mniej mnie osobiście dotyka, bo siedzieć nie mogę i tak. Mój świerzb zupełnie szaleje w tym upale. Stoję cały dzień, trzymając nad wyprężonych nad głową rękach ciągle zwilżone prześcieradło. Wydaje mi się, że mi lżej oddychać w takiej wilgotnej budzie.

Jak okiem sięgnąć – wszystkie podwórza, drogi, trawniki, ganki i schody zawalone są już więźniami. Trochę dalej pod cerkwią tłoczą się mężczyźni. Widocznie ich też wywożą. Szare mrowie tych nędzarzy okrajano na oddziałki, z których każdy pilnowany jest przez kilku żołnierzy. U nich zawsze ostrzejsza dyscyplina. Bo nas nie pilnuje pozornie nikt. Chyba upał i słońce.

Około południa na jednym z ganeczków pojawia się niespodziewanie ktoś, kogo w myślach nazywałam odtąd zawsze „ten starobielski szatan”. Był to mężczyzna wysoki lat najwyżej trzydzieści, smagły, o kruczych, bujnych, w tył odrzuconych włosach. Rubaszka na nim czarna, lśniąca i czarne, wysokie buty. Gdyby siedem grzechów głównych mogło mieć jedną twarz, twarz ta nie byłaby inna od tej, która zawisła tam, wysoko nad nami, w rażącej , nieruchomej ciszy południa. Głęboko osadzone oczy – oczy jaskiniowca i pomyleńca – w połączeniu z bruzdami wyrafinowanego okrucieństwem uśmiechu, robiły z tej martwej maski jakiś złowrogi symbol tych sił, których bestialskiej przemocy doświadczyliśmy niestety wszyscy. Nerwowy tik przemycający lewym jego policzkiem, narzucał wrażenie, że sama materia otrząsa się w nim konwulsyjnie pod naporem nagromadzonego w tym człowieku zła… W asyście kilku dygnitarzy, sam przez nich traktowany jak dygnitarz, zszedł z ganku i zbliżał się ku nam powoli, wgniatając w piasek koniec czarnej laski. Paraliżem widocznie tkniętą nogę wyrzucał przed drugą z trudem i złością, jak cos obcego nienawistnego, z czego się jednak otrzepać niepodobna.  Ogromny, zgarbiony, robił wrażenie kogoś w kim wyjątkowe siły żywotne walczą z jakąś podgryzającą je, nieuleczalna chorobą. Nade wszystko jednak górowało w nim zło. Uczułam to niezbicie kiedy zobaczyłam z bliska jego oczy, oczy maniaka i zboczeńca. Spojrzenie ich zmroziło nas zresztą wszystkie mimo upału. Wrzawa ucichła, a on kulał między nami jak doświadczony gospodarz, oceniający „na oko” snopy przed młóceniem. Ile potu, ile krwi, ile męki da wydusić z tej stłoczonej czeredy pojmanych niewolników?  Miało się wrażenie, że ten jego sadystyczny uśmiech czuje już na wargach słodki posmak śmiertelnego cierpieniem miodu, po jaki wyprawiał oto nas – roboczy, ludzki owad, wyrojony dziś tak licznie z więziennych uli starobielskiej pasieki.  

Pierwsi spod cerkwi ruszyli mężczyźni. Szli czwórkami, w oddziałach po kilkudziesięciu. Idąc ku bramie musieli nas mijać z bliska. Słońce było już nisko, kurz spod nóg wstawał tumanami. Szli w mętnym blasku, wprost pod słońce. Starzy i młodzi, chorzy i kaleki. Cywile w miejskich, wymiętych płaszczach, żołnierze w wystrzępionych, rozchełstanych odartych z guzików mundurach. Dźwigając na ramieniu toboły z powiązanych sznurkami kilimów – szli rumuńscy chłopi, ci z Zakarpacia, w krótkich serdakach, haftowanych koszulach i rzemykami pookręcanych nogach, „ruscy” w dziurawych fufajkach, w rurach watowych spodni, w wyleniałych futrzanych pilotkach, nasi chłopi w kożuchach, półgołe dziady, studenci, księża. W niektórych czwórkach wleczono kogoś pod ręce.  W innych po dwóch spoconych więźniów taszczyło jeden ciężki tobół biegnąc zdyszanym truchtem, nieporęcznie, bokiem. Tu i tam przekuśtykał ktoś o kulach, indziej ktoś macał laską piasek przed sobą, ekstatycznie zapatrzony w niewidziane słońce… A wszystko w pośpiechu, w lęku, nadążające zdyszanym kłusem za innymi, gnane, popędzane, dławione kurzem i gorącem.

A potem ruszyły kobiety.

Powietrze było już  tak mętne od wzbitego tysiącem tamtych stóp kurzu, że szło się jak w gorącej, niskim słońcem prześwietlonej mgle. I teraz dopiero kiedy mi przyszło po całym dniu stania w upale, bez chwili odpoczynku i bez jedzenia, gnać naprzód w tym kurzu po kostki, zdałam sobie sprawę, jak bardzo mnie pobyt w Starobielsku wyczerpał i osłabił. Worek ugniata mi świerzbowaty grzbiet, w płytkie trzewiki nasypany piasek żre stopy i ociera pięty, a wyschnięte usta łykają tumany ksztuszącego pyłu. Oczywiście gnają nas, jakby się paliło.

Po pewnym czasie zaczynam ustawać. Nie mogę. No już nie mogę. Konwojent z psem i bagnetem idzie tuż za mną, złości się, przygaduje coś o „paniach w kurorcie”, o spacerach w Warszawie i o tym, że w łagrze nabiorę sił. Poczciwa pani Stefania, ta ze Speca i mała Władzia pozostają umyślnie ze mną w tyle, abym nie ja sama była narażona na jego krzyki i uważki. Jestem już jednak tak zmęczona, że mi naprawdę wszystko jedno. Po prostu czarno mi w oczach. To zawsze tak, kiedy jest już tak ciężko, że chyba nie może być gorzej, kiedy człowiekowi się zdaje, że padnie z wyczerpania, przychodzi nagle ulga. Po godzinnym może gnaniu nas gościńcem wpędzili nagle nas – pewnie dla skrócenia drogi – na łąki.

Wreszcie – a mógł to być jakiś ósmy, czy dziewiąty dzień naszej jazdy – nagle – w szczerym polu, wywołują kilka  nas z wagonu. Z Polek idzie tylko szykowna pani Ada, Kazia z Kulikowa i ja. Reszta – Żydówki i Marzenka z krzywą twarzą, mała Władzia, ku mojej i jej żałości, zostaje. Nie wiemy, i jak zwykle, zdumiewa nas potem bezsens ich poczynań.

Z niedocieczonych do dziś powodów przenoszą nas tylko o kilkadziesiąt kroków dalej, z bydlęcego wagonu na ową reszotkę. Jest to, jak wiadomo, zwykły wagon  trzeciej klasy, tyle że okratowany i mający trzy piętra półek do leżenia. Po co to robią? Dlaczego? Nie wiem. Oni sami pewnie też. Pcham się więc korytarzem, mijając poszczególne, pełne kobiet klatki. Niczyjej twarzy nie mogę rozeznać, bo za skośna, grubą kratą mrok prawie zupełny, jako że  szyby w przedziałach zabite są deskami. Nagle – w jednym z nich zakotłowało się niespodziewanie, ktoś woła mnie po imieniu i widzę – Helenę! Roześmiana, ucieszona, zdążyła krzyknąć – nim mnie kolba pchnęła dalej – że ona i Marysia jadą w tym samym transporcie. Cóż to za pomyślność radosna! Nie miałam przecie pojęcia, w którą stronę ruszyły ze Starobielska. A tu raptem – znów razem! Cudownie! Ku wielkiej uciesze pakują mnie w przedział tuż obok tego w którym jedzie Helena, tak że możemy do siebie krzyczeć. Okazuje się, że jest tam także „długa Krystyna” i ta miła papadia z warkoczami i kilka innych jeszcze, tak że cały korytarz ku furii striełków  az szumi od rozmów.

Dowiaduję się, że wiele wagonów z naszego eszelonu  zostało po drodze odczepionych i poszło gdzie indziej, bardziej na wschód. Moc jednak z pierwszej kamery zostało i jedzie razem. Helena opowiada mi także ze śmiechem, że ją z bydlęcego wagonu przenieśli tu, niby jako do karceru. Wycięła taką awanturę którejś z Żydówek za obrazę Polski, że ją postanowiono ukarać. I ukarali ja tym, że ją z potwornych warunków przenieśli w o tyle znośniejsze! Idioty! To przykre tylko, że Marysia została teraz sama. Ale to chyba na krótko. Już pewnie niedługo będziemy u celu.

Mam miejsce na półce, pod samym sufitem. Zamiast przeklętej tuby – lampa bez palnika i klosza jest moim najbliższym sąsiadem. Mam wybłaganą na którejś ze stacji gałąź obcego krzaka i opędzam się od komarów, aż mi ręce więdną. Okna na korytarzu są pootwierane i widzę z wyżyn mojej półki pocięty w kratę świat. Zmora, nie świat. Kilometrami, milami tajga – i nic. Przestrzeń opuszczona przez Boga i ludzi. Młaki, bajora, oparzeliska, torfy, karłowate laski, a wszystko utopione w bagnach i w białych, nijakich nocach i w białych, nijakich dniach. Czasem jakiś potępieńczy obóz pracujących skazańców. Komary muszą ich tu jeść  żywcem. Wszędzie widać owe ratownicze, kudlące się dymem ogniska i wszyscy mają głowy omotane czarną siatką. Czasem na dnie płytkiego lasku migną, z brzozowych pniaków poukładane sągi, lub na świeżych jeszcze trzaskach bielejące baraki. A potem znowu godzinami nic, tylko bagna i mokradła. Naprawdę zmora – nie kraj! Już lepiej zamknąć oczy, albo patrzeć na mętny odblask zieleni, sunący do góry nogami tuż nade mną po brunatnym lakierze sufitu.

Po dwóch dniach, od ciągłego leżenia na deskach – usiąść u mnie na górze nie sposób! – Zaczynają mnie bardzo boleć kości. Tym sobie przynajmniej tłumaczę zmęczenie i uczucie coraz większego rozklejenia.

O i nie było rady! Trzeba sobie było uciąć na tej półce pod sufitem grypę jak się patrzy z oślepiającym bólem głowy i łamaniem wszystkich stawów. Długa Krystyna w przedziale obok ma zresztą grypę też. Już taka jakaś passa przyszła na nasz wagon.

Wreszcie, w dwa pełne tygodnie po wyjeździe ze Starobielska każą się nam wyładowywać. Jest mi tak słabo, że ledwie z półki się zwlekam. Jesteśmy w lesie. Buda zamiast stacji, parę szałasów, jakaś szopa. Wszystko razem nazywa się Kożwa. Pod lasem czeka lora na nasze wieszczi.

My same mamy iść kilkanaście kilometrów piechotą. Wagony wyrzucają kolejno swoją żywą, zaśpieszoną nadziankę. Ruch, gwar, zamieszanie. Jedne się już znalazły, inne się jeszcze szukają. Helena poleciała po Marysię. Krystyna leży jak długa na tobołkach, ja kulę się na swoim – jak półtora nieszczęścia i ani ręką, ani nogą. Jedna tylko pani Ada – która chronicznie nie domaga – domaga się za to energicznie u jednego z konwojentów, aby nam, chorym pozwolił wleźć na lorę. Po długich targach wdrapujemy się wszystkie trzy na stos rozlatujących się tobołków – i jazda! Zdrowe mają nadążyć piechotą. Dzień jest wyjątkowo pogodny i ciepły. A może to noc? Nie można wiedzieć. Nie czuje się jednak czerwca w powietrzu. Nachylenie światła też jakieś jesienne. Tylko obłoki podobne do naszych. Białe, twardo ubite, ciągnące leniwie. Bóg wie dokąd. Lora gramoli się najpierw leśną drogą, burczy, furczy, ale jakoś lezie. Potem wydostajemy się na coś co by się u nas nazywało haniebnym zrębem. Mizerne, rzadko rozrzucone świerczki o paru wypierzonych, wyrywających się w jedną stronę gałęziach ,krzaki jałowca czy czegoś bardzo do jałowca podobnego, koślawe, rachityczne brzózki – a dołem wrzos i wysokie, łykowate kępy borówek. Gdzieniegdzie dygocze liśćmi jaskrawa zieleń „wilków” wokół srebrzącego się w słońcu starego kikuta po wyłamanej osice. To wszystko.

Brzeg jest obstawiony strażą i nikomu nie wolno wysiadać. Z każdej barży  wyznacza się tylko kilku mężczyzn i ci pod strażą idą do najbliższego żywnościowego punktu po prowiant. Ów najbliższy punkt jest czasem tak daleko, że czekając ich powrotu stoimy przy brzegu wiekami. Wracając ledwie się wloką, biedacy. Mam w oczach taki sunący po wysokim brzegu pochód zgarbionych sylwetek, gnących się pod ciężarem olbrzymich worów. Drobny kłus zgiętych w kolanach nóg i napięcie grzbietu świadczą wyraźnie, że gonią resztkami sił. Za nimi ciężkie postacie w długich po kostki szynelach i cienkie żądła bagnetów na tle żelazistego nieba. 

Życie towarzyskie kwitnie i tu, jak w Starobielsku. Chodzi się „po chałupach” z wizytami. Marysia z Heleną mieszkają wysoko, na najwyższym piętrze. Są tam i obie „długie” Krystyny i Danusia. Tyle, że karkołomne wdrapanie się na górę jest połączone z nieodzownym upapraniem się w żywicy zalepiającej słupy nar. Prócz tego gwoździe i kanty nieheblowanych desek czychają tam podstepnie na resztki mojej spódnicy.

O niewiadomej godzinie – bo dzień jest ciągle – pognali nas ku wąskotorowej kolejce i załadowali na otwarte wagoniki. Mała jak samowar, niepoważna lokomotywa fuczy i pluje parą przed długim szeregiem lor, wyładowanych kobietami, węglem i deskami. Co parę wagonów jedna błękitna czapka i bagnet.

I tak ruszyliśmy w tundrę. Kołatały pod nami wagoniki, sapał blaszany samowarek i pociąg sunął po kolana w twardej, nieznajomej gęstwie północnej roślinności. Dziwna jest ta tutejsza roślinność. Jakby w niej wcale nie było pędu ku górze i światłu. Dochodzi do pewnej, bardzo przyziemnej wysokości – i staje. Jakaś taka milcząca, nie gwałcona przez żadną roślinną konwencja ograniczająca wzrost i może dlatego tundra robi wrażenie z daleka wrażenie futra. Jest gęsta, zbita, jednolita.

Dzień jest ponury, zawleczony niskimi chmurami. Na torach pochłodniało. Dotąd był tylko pęd pociągu, teraz wziął się nie wiadomo skąd przenikliwy, nagły  wiatr. Nasz samowarek zaczyna kurzyć drobnym, zjadliwym miałem, tak że już patrzeć trudno. Zbijamy się więc w jeden kąt jak owce, naciągamy koce na głowy i jedziemy na oślep, zmęczone, śpiące i głodne – ze trzy opętane godziny.

Wreszcie Czuma. Dwa drewniane baraki, mały tętniący telefonem stacyjny budyneczek, stosy na drogę  i w rowy zwalonych desek, tundra i my.

350, czterotygodniową podróżą do upadłego zmęczonych kobiet. Na małym jak ren koniku uwija się wokół nas jakiś człowiek w fufajce  i czarnej siatce od komarów. Jest też kilku konwojentów w szynelach, którzy wyszli naprzeciw nas z Loch-Workuty.

I nagle, ku obezwładniającemu przerażeniu dowiadujemy się, że nas popędzą dalej piechotą!  Ludzie na świecie! Przecie to najodleglejszy łagier „Workut-Stroju”! W dodatku nie dają żadnej podwody na rzeczy, choć niektóre z nas są chore naprawdę, a inne mają tobołki tak ciężkie, że je ledwie z miejsca na miejsce mogą przetaszczyć! Na zrozpaczone perswazje i błagania Cesi władze znajdują jedną tylko, złośliwie uśmiechniętą odpowiedź: - A kto wam każe nieść? Jak za ciężko można rzucić.  

I pognali nas tak tundrą na przełaj, w ostrej, pętającej nogi gęstwie borówczanych krzaków, przez moczary, bagna, wertepy i wrzosowiska, gdzie – miejscami tylko przetarte koleiny świadczyły, że nie my przedzieramy się tędy pierwsze.

Drogi tej nie zapomnę póki tchu. Dwa razy w życiu sądzone mi ją było odbywać tam i z powrotem – dwa razy – i sama nie wiem kiedy była straszniejsza? Nie mam pojęcia, ile to dokładnie kilometrów. Nie więcej chyba niż piętnaście, ale jakość tych piętnastu starczy za pięćdziesiąt innych! Osłabłe z głodu, gnące się pod ciężarem worków, które z każdym krokiem stawały się coraz cięższe, podarte do krwi na krzakach, upaprane po kolana w bagnach i strumieniach wleczemy się tak, jak gromada potępieńców ostatkiem sił i tchu.  

ŁAGIER POD BIEGUNEM – LOCH - WORKUTA

Pierwszym budynkiem który nas wita w obrębie łagru jest kretowina „izolatki”. Bo w łagrze karcer nazywa się już inaczej.

Wygląda to trochę tak, jak u nas na wsi wkopana w zbocze drogi piwniczka na kartofle. Tyle, że mocno okute drzwi i okienko całe w kratach.

Łagier Loch-Workuta ciągnie się wzdłuż nadrzecznego urwiska mnóstwem  bezplanowo rozrzuconych, drewnianych szop, baraków, darnią pokrytych ziemianek i płóciennych pałatek (namiotów). Widać, że wszystko nowe. Niektóre budynki świecą jeszcze świeżymi deskami. Te nie zaznały dotąd ani długich deszczów, ani długich zim. Na innych – złoto desek zgasło już wprawdzie w popielate srebro, ale spód budynku tkwi jeszcze dotąd w przegniłych kupach trzasek i wiórów z czasu własnej budowy.

Zatrzymują nas przed małym domkiem o drewnianym ganeczku i małych, merlą od wewnątrz zasłoniętych okienkach. W jednej połowie tego domu mieszka naczelnik łagru z liczna rodziną, w drugiej mieści się kancelaria obozu.

Opętane, dwie godziny wytrzymali nas przed tym urzędem. W mglistym kapuśniaczku, wymęczone, głodne, ledwo żywe. A potem na spanie posłali nas jak stado krów – do obory. Dosłownie! Tyle, że w oborze tej my byłyśmy pierwszym bydłem. 

Nic innego być krową w Rosji! Wątpię, czy wielu ludzi na wolności miało w tym kraju tyle przestrzeni do spania, co my, tej pierwszej nocy. Wykończona właśnie stajnia jest olbrzymia, a długa tak, że się wprost gubi w perspektywie.  W nowych żłobach leżą jeszcze sosnowe wióry i całe mroczne wnętrze stajni pachnie kwaskowato, lekko, przewiędłą już zielenią, którą zamiast ściółki zwalono tu dla nas wzdłuż żłobów. Jest to ta tutejsza ni to wierzba, ni wiklina zarastająca brzegi i urwiska nadbrzeżne – soczysty, sinozielony chwast, który zamiast słomy ściele się pod bydło. Mniejsza z tym, że to łykowate i twarde i że idzie od tego zielna wilgoć zwalonych w grubej warstwie świeżych witek.

Po betonie cel, które znają dobrze nasze kości, nie przestraszy nas chłód liści! Najważniejsze jest to, że za oknami, których tu pełno wzdłuż żłobów, świat ciągle jeszcze udaje, że będzie noc, że w olbrzymiej oborze ginie wrzask i śmiech – podnieconych pobliżem dozorców – Cyl i Zinek, że będzie można na mokrym materacu rozprostować zmęczone stawy i że nareszcie dostaniemy jeść!

Komuś kto nie był nigdy naprawdę głodny może się to, co powiem, wyda śmieszne. Kiedy w godzinę później trzymam w obu rękach mój bezcenny, własny, obity z emalii garnuszek z kilkoma łykami gorącego mleka, czuję, że mi do oczu napływają łzy.  To śmieszne – prawda?  Dziś kiedy sobie tę chwilę przypomnę wydaje mi się, że nie sam głód nawet był powodem tego wzruszenia. Zapach słodkiego, prażonego mleka – to przecie dzieciństwo, to bezpieczeństwo, sytość, dom… Czy możliwe, aby tamto najszczęśliwsze dziecko świata fuczące ufnie w znajomy garnuszek  z obrazkiem i ta świerzbowata łachmaniarka pod biegunem – to była jedna i ta sama osoba? Nigdy sobie rozmyślnie na żadne rozczulanie się nad sobą nie pozwalałam dotąd…  To idiotyzm w naszych warunkach… Ale wtedy słodka para gorącego mleka zaskoczyła mnie tak znienacka, że nie  zdążyłam sobie niczego zakazać. Trzymam w brudnych rękach brudny po „tiuremnych czajach” darowany mi na celi garnuszek i aż mnie gardło boli od wstrzymywanego płaczu.

Prócz paru łyków mleka i sporej pajki mokrego chleba dostaliśmy jeszcze wtedy – słoninę! Jak to obiecująco brzmi – prawda? Był to skrawek na dwa palce długi oślizłej, szczecinowatej skóry, którą zarastało coś żółtawego, śmierdzącego starym łojem stęchlizną i myszą. Mimo całego głodu i wyposzczenia, mimo chorobliwego pociągu do tłuszczów, na który cierpimy wszystkie, niepodobna było się przemóc, by tej słoniny tknąć.  

Słyszymy właśnie, że jutro mamy wolne…Tak! Zapowiadają nam to uroczyście przed spaniem. Jutro nie będzie „podjomu” i możemy wstać, kiedy się nam podoba. 

Ale jutro „podjom” zrobił się sam z siebie wcześniej, niżby kto przypuszczał. Parę z nas zachorowało. Cesia najciężej. Gorączka od niej aż bucha, ma silne kłucia w płucach i ledwie wie co do niej mówię. Pewnie ! Do czasu tylko dzban wodę nosi.

Wezwany do stajni obozowy wracz powiedział, że to prawdopodobnie zapalenie płuc i że ją natychmiast odeśle do san-grodka. Usłyszawszy to pani Ada osoba umiejąca łapać okazję nie wlot – bo to było za późno – ale wtedy, kiedy okazja sama jeszcze nie wie, że się zdarzy , zgłasza się też ze swoją chroniczna chorobą.  A ponieważ ma na szczęście i lekką gorączkę z przemęczenia, lekarz godzi się by jechała razem. Gdyby wraczem nie był wtedy na Loch-Workucie ten właśnie, opatrznościowy człowiek, przypuszczam, że nie byliby ani Cesi, ani tych kilku innych chorych kobiet odesłali do szpitala. Jestem też pewna, że gdyby nie on, w niespełna trzy tygodnie później, zgarbiłby się mną niechybnie świeży kopczyk w tundrze, za zoną…Ale widocznie  nie był to jeszcze czas na mnie i Opatrzność postawiła na mojej drodze tego niepozornego rudego człowieczka, którego dobroci nie zapomnę nigdy, ani ja, ani tamte wszystkie, które ratował wtedy jak umiał i jak mógł, sam narażając się władzom.

W godzinę później, półprzytomna, pod ręce prowadzona Cesia opuszczała oborę. Za nią w swych granatowych spodniach z kocyka, drobiła szykowna pani Ada, potem tych kilka innych,  wreszcie ogromna Raciszewska, niosąca i swój tobołek i toboły pani Ady. Cóż to za grzmot z tej Raciszewskiej! Jest przecie chora. Biorą ją do szpitala, A tu – jak gdyby nigdy nic – tobół na plecy i jazda! W drzwiach obory robi się ciemno, gdy przystępuje próg.  

Wreszcie jesteśmy w przystani. Na wodzie pełnej trzasek i śmiecia leży znajomy kształt korabia. Brzegi aż szare od naszych. Zwieziono ich tu widać z całego „Workut-stroja”, takie ich mnóstwo. Trudno sobie zdać sprawę czy są wśród nich i młodzi, w każdym razie nikt tu młodo nie wygląda.  Nie podobna też rozeznać, czy są wśród nich inteligenci. Fufajki, watowe bruki, czapki z wiszącymi uchami i szmaty na nogach zmieniły ich wszystkich w jedna miazgę, podobną do tej którą zalane są wszystkie łagry. Na szczęście tylko nie słychać już tylko rosyjskiego języka! Akcenty ze wszystkich dzielnic Polski, od góralskiego po wileński, jest też wielu Ukraińców i Żydów. Razem około 350 mężczyzn i my dwie.

Wnętrze barży nie ma tym razem nar. Pusta wilgotna głąb, wysokie belkowanie i mdły zapach rozesłanego miejscami na podłodze przegniłego siana. Światła tyle, ile się wciśnie przez niskie szerokie drzwi nad pochyłą deską, po której schodzi się w dół, na dno barży. Dno to jest niżej od poziomu wody, której chlupot się słyszy wyraźnie przez deski.

Szara, dudniąca masa, w jednym oka mgnieniu zalewa szczelnie cała podłogę. Szczęśliwy kto dopadł garstki siana. Inni moszczą się na gołych deskach. Stoimy z Raciszewską w tym rozsyczanym mrowiu mężczyzn, upatrując jakiegoś możliwego kąta. Wreszcie wzrok nasz zatrzymuje się na wysokim gzymsie w najciemniejszym końcu barży. Prowadzi do niego wąska drabina schodków, łączących tylny dziób korabia z jego wnętrzem. Zagnieżdżamy się więc na tym wąskim gzymsie rade, że udało nam się znaleźć taki osobny, własny kąt, z dala od reszty. Zdajemy sobie bowiem sprawę, że czeka nas długa droga, a ciągłe, bezpośrednie pobliże mogłoby być krępujące dla obu stron. W dodatku, nie mamy jeszcze pojęcia, co to za element. Miejsca na naszej półce jest tyle, że możemy się obie wygodnie położyć, zostawiając jeszcze wolne przejście do drzwiczek obok nas. Drzwiczki te są w ciągłym ruchu, bo na tym tylnym dziobie mieści się klitka w której mieszka skiper z rodziną.

Dzisiejsza barża jest trochę inna od poprzednich. Nie ma żadnego pomostu, którym by ją można obejść dookoła. Na oba dzioby wydostać się można z mrocznego jej wnętrza tylko po tych stromych schodach zakończonych nieszczelnymi wiodącymi na pokładzik dzioba drzwiczkami. Pod jednym z nich właśnie mieści się nasz jaskółczy gzyms. Na drugim dziobie stoi okrągły piecyk do gotowania kipiatku i zwisa przez burtę  płytka klitka, jedyna na całą  barżę ubornoj. Taki rozkład miał ów jacht luksusowy, który odbił się z nami od brzegu późnym zmrokiem, dnia osiemnastego września 1941 roku.

W zupełnie mrocznym jego wnętrzu stoimy wszyscy na baczność, a wilgotne ściany drżą od Roty śpiewanej ściśniętym ze wzruszenia gardłem…

Choć jest zimno, mokro i ciemno, człowiek jest tak bezgranicznie szczęśliwy! Jedzie do Bezułuku, do naszego wojska, jest nareszcie wolny – i nie wie jeszcze, co znaczy wolność w tym sowieckim „raju”.

NA TAK ZWANEJ WOLNOŚCI

Pewnego wieczoru, po jakimś dłuższym postoju przy brzegu, postoju, który miał być ostatni przed końcem naszej wodnej drogi – przyszła do mnie skiperka, prosząc na pożegnalny poczęstunek. Niepodobna było odmówić. Zastaję kajutkę pełną dymu i gorąca. Dzieci śpią na rozesłanym łóżku. Jest Radziszewska,  jest krajan, oni dwoje i ja. Prócz nas nasze ogromne cienie na ścianach i suficie. Na stole leży świeżo z brzegu przywieziony chleb i papierosy, a obok naftowej lampki trzy filiżanki i dwa blaszane kubki. Nad wszystkim zaś góruje wysmukła flaszka z winem. Skiper  ma twarz czerwoną i lśniącą od potu. Wdać, że obaj są już dobrze pod gazem. Ta flaszka na stole to zdaje się ostatnia z przywiezionych dziś z brzegu.

Nawet skiperka ma wiśniowe wypieki i czarne jej, głęboko zapadłe oczy skrzą się nie swoim podnieceniem. Jedna tylko Radziszewska jest taka sama, jak zawsze.

Pod koniec września w południe jesteśmy wreszcie u kresu naszej wolnej drogi. Znam już ten brzeg i to rozmlaskane deskami bagno i te gliniaste wąwozy, którymi szara ława wlecze się oto ku obozowi. Mijamy łączkę, na której trzy miesiące temu paliło nas tak bezkarnie czerwcowe słońce. Tym razem obóz otwiera  przed nami kolczaste ramiona bramy. Nie ma już żadnego sprawdzania, ani liczenia nas przy wejściu.

Dają nam kilka dużych osobnych namiotów, w których zajmujemy z Radziszewską kawałek dolnych nar tuż pod płócienną ścianą. Nad nami i koło nas gniotą się mężczyźni. Dostajemy tu pierwszy raz po dziesięciu dniach gorącą strawę. Chochlę wody z krupami i łyżkę grysiku. Pieniądze i prowiant na dalszą drogę mamy pobierać w biurze, zaraz po kąpieli. Bania jest tylko jedna, więc najpierw idziemy my dwie. Cóż to za komfort! Tylko dwie! Gospodaruje tu siwe jak gołąb, bose dziadzisko, o rozwianej na płóciennej koszuli srebrzystej brodzie, dziad jak z bajki, uśmiechnięty poczciwie, przeraźliwie błękitnymi oczami. Oczywiście zakluczony. Wie skądeś, że idziemy na wolu. Jest tym wyraźnie wzruszony. Coś fawrze w brodę, cos opowiada i tłumaczy, ale wszystko bezzębnie i bełkotliwie. Niewiele rozumiem, oprócz tego, że nam rad. W dowód zaufania nie wydziela nam, jak zwykle w bani mydła, tylko zostawia całą paczkę, pełną lepkich, przyciętych na miarę kostek. Mamy sobie wziąć ile nam trzeba. Radziszewska bierze rzecz dosłownie i robi zapas do końca życia.

W nocy budzi mnie przejmujące zimno i wicher oddymający płócienną klapę okna. Przeskok temperatury jest tak nagły, że musi mieć jakąś głębszą przyczynę. Dźwigam się na łokciu. Oczywiście!

Z otworu namiotu kurzy mi w twarz mokry, ciężki śnieg, którego już na mnie pełno. Wesoło! Ciemność nocy za namiotem jest sypka i ziarnista od falami nadchodzącego szelestu, bijących z wiatrem o płótna, płatków. Słyszę, że i Radziszewska nie śpi.  – Śnieg – powiadam. – Szlag by go trafił. Śnieg – oddzwania mi zębami spod płaszcza. Ma rację! Szlag by go trafił! Ten śnieg, to istna klęska! Jakże to, wszystko jutro pójdzie do kolei? W tych szmatach, dziurach, półbose? Ten głupi chudziak bez fufajki i całe mrowie bezbronnych wobec zimna łachmaniarzy?

Przypis:

Przypomnę : po agresji ZSRS na Polskę , w czasie okupacji sowieckiej Lwowa, w lipcu 1940 roku Beata Obertyńska została aresztowana przez NKWD i osadzona w areszcie w osławionych lwowskich Brygidkach, następnie więziona kolejno w Kijowie, Odessie, Charkowie, Starobielsku, wreszcie zesłana do łagru Loch-Workuta.

Beata Obertyńska ceniła twórczość Władysława Broniewskiego. Być może w hołdzie dla niej Władysław Broniewski napisał:

„[…] Mistrzyni życia, Historio,

Zachciewa ci się psich figlów

Z za kraty podgląda Orion

Jak razem siedzimy na kiblu

Opowiadasz mi stare kawały

I uśmiechasz się na wpół drwiąca

I tak kiblujemy pomału –

Ty od wieków, ja od miesiąca

O Nieśmiertelna, skądże

Ta skłonność do paradoksów

I powiedz mi – czy to mądrze

Całemu światu krew popsuć?

Bo skoro na całym świecie

Jak nie wojna to stan wojenny –

Historio powiedz mi przecie

Po diabła tu kiblujemy?

Rewolucyjny poeta

Ma zgnić w tym mamrze sowieckim?

Historio przecież to nietakt

Ktoś z nas po prostu jest dzieckiem

Więc wstydź się sędziwa damo

I wypuść z Zamarstynowa

(Na kryminał zaraz za bramą)

Zasłużymy sobie od nowa".

                        Wiersz napisany w lwowskim więzieniu Zamarstynów w kwietniu 1941 roku,

druk w „Wiadomościach” Londyn 18 marca 1962 r. nr 833

…Nie wiem o której nad ranem budzi nas nagły gwar i światło w namiocie. Co tam takiego znowu? Podrywamy się obie i nie chcemy wierzyć oczom. Marysia, Helena, długa Krystyna, Danusia, pani Stefania, pani Ada – i cała moc innych. To druga partia zwolnionych z sangrodka i Workuty! Przyjechały wszystkie razem z dużym transportem mężczyzn. Wszystko to runęło do naszego namiotu zziębnięte, zmęczone i głodne. Pokazuje się, że jest jeszcze moc miejsca na narach , choć wczoraj się zdawało, że szpilki nie wetknie. Marysię, Helenę i Krystynę lokujemy przy sobie. Niechby się choć zagrzały po tej drodze…

I tak dnia trzeciego października, około godz. 9 wieczorem, wyruszamy z niezapomnianego Kotłasu. Wagony kołaczą, koła huczą, dzieci z przeciwka popłakują na wszystkie tony, ale to nic. Wierzę naiwnie, że jest to ostatni etap przed dostaniem się do wojska i że na pewno droga nie potrwa długo. Trwała trzy tygodnie. Dokładnie trzy bez jednego dnia. Dwadzieścia dni gniecenia się w tej ciasnocie pod sufitem, dwadzieścia dni niemycia się, nierozbierania, wszy, głodu, zimna, zmęczenia, poniewierki.

Vis – a – vis nasze, to przeważnie rodziny osadników kresowych i leśników. Pierwszy raz stykam się więc z przedstawicielami tej milionowej rzeszy, która w zimie

1940 roku została siłą wywieziona w głąb Rosji. Włosy dęba stają na głowie, kiedy się słucha, co ci biedacy przeżyli. Każda prawie rodzina przeszła inne koleje, toteż słuchając ich teraz, łatwo sobie odtworzyć całość ich gehenny.

Siedzieli sobie – Bogu ducha winni – spokojnie po gajówkach, czy małych gospodarstwach rolnych, kiedy weszli Sowieci.  Nie należąc wcale do zamożnej warstwy społeczeństwa, nie mając za sobą żadnej działalności politycznej, pewni byli, że im od tych nieproszonych „przyjaciół” nie grozi nic. Poddali się wszystkim nakazom okupacyjnych władz, uczęszczali na mityngi, płacili podatki. Co sobie myśleli, co czuli, czego pragnęli – tego oczywiście nie było poznać na zewnątrz. Jedyna rzecz, której nie ukrywali to było przywiązanie do religii. Konstytucja, z którą siłą zaznajomić się musieli na mityngach, głosiła zresztą wolność wyznaniową. Nie przeczuli, że Sowieci zdają sobie jednak dobrze sprawę z wrogiego ich nastawienia i nieprzejednanej nienawiści do najeźdźcy. Wiedzieli, że jedynym sposobem „odpolszczenia Polski”, będzie pozbawienie jej Polaków. Z diabelską perfidią umyślili więc nie ludziom odebrać kraj, ale krajowi - ludzi. Plan swój przeprowadzili nagle, podstępnie, jednej nocy, na całym okupowanym terenie.

Dziś słucham opowiadań o tej zbrodni widzianej od tamtej, dotkniętej tym nieszczęściem strony.

…Wieziono ich tygodniami i miesiącami, w zaplombowanych wagonach. Wody nie dostawali prawie wcale, jedzenia również. Żyli tym co, co przygodnym towarzyszom niedoli pozwolono zabrać z sobą. W niektórych wagonach stały wprawdzie piecyki – była przecie zima, ale opału zabrakło już po kilku dniach. Paliło się więc wszystko, co z posiadanych w wagonie rzeczy dało się spalić: skrzynie, paki, stołki…

Ale potem i to się skończyło. O piekle tej drogi trudno dać pojęcie. Dzieci zamarzały po kilkoro jednej nocy. Sine, zesztywniałe trupki wypychało się przez zakratowane okienka i wyrzucało w śnieg. Zdarzały się i porody – w mrozie, na gołej podłodze. Byle sznurek, byle scyzoryk musiały przy tym wystarczyć. Nie było wody, aby te dzieci chrzcić.

I szły te upiorne pociągi, jeden za drugim, aż poczerniały od nich wszystkie linie kolejowe, wszystkie arterie łączące cywilizowany świat z tym złowrogim azjatyckim kolosem. Potem rozpełzły się po niezliczonych obłaściach  od Archangielska po Kołymę, by rozsiać zrabowanych ludzi małymi grupkami po lasach, tajgach i stepach. I wtedy, kiedy ich mieli już w ręku, gdy wszystko było zdane na ich łaskę i niełaskę zaczęto z nich pompować siły i życie. Starzy i młodzi, chorzy i małe dzieci zmuszone tam były pracować. Kto nie pracował, ten nie miał prawa korzystania nawet z tych – pożal się Boże – jak, zaopatrzonych posiołkowych sklepów i kantorów. Póki były jeszcze rzeczy z domu, ludzie ratowali się sprzedawaniem ich. Każde prześcieradło, ręcznik, poduszka, para butów, pończochy, ubranie czy suknia, to tam – majątek! Od miejscowej ludności można było za to kupować mleko, jaja, grzyby, czy miód. Ale potem i to się skończyło. Ratowały ich jeszcze żywnościowe paczki, które nadchodziły z kraju. Znikoma jednak ilość tych masowych wysiedleńców zostawiła kogokolwiek w Polsce.

Dwudziestego trzeciego października dobijamy wreszcie do Faraby, rzecznego portu Amu – Darii. Pierwsze wrażenie – straszne! Drugie jeszcze gorsze.

Ogromna, zawalona ludźmi słoneczna płaszczyzna, rażąca blaskiem i upałem. Uchodźcy z Ukrainy, amnestionowani Polacy, Żydzi, Rosjanie, Ukraińcy, na pół zdechłe konie, parszywe osły, drób w kojcach – co kto chce. Obozowisko rozściela się na piasku, daleko od rzeki. W zamglonym powietrzu rysuje się tylko ogromny szkielet żelaznego mostu, który spina ze sobą oba brzegi niewidzianej stąd wcale Amu – Darii. Właściwie to nie widziałoby się jej znikąd tutaj, bo niepodobna otworzyć oczu. Tak wściekłego wichru, jak ten, który dął bez przerwy cały dzień w Farabie, nie pamiętam po prostu.

I głupstwo jeszcze, gdy sam wiatr. Skośna, boleśnie siekąca chmura piasku, śmiecia i papierów rzuca się z furią na człowieka i nie pozwala mu tchu złapać. Nie wiadomo w którą stronę się obrócić, aby się od niego uchronić. Wszyscy są wściekli, zirytowani, nikt niczego nie wie, nikt nikogo na wietrze tym nie słyszy, choć każdy drze się jak za rzekę. Tysiące ludzi biwakuje tu pod gołym niebem od tygodni. Meble, pościel, kufry, kołyski, maszyny do szycia, prymusy, drób, chorzy, zdrowi.

W takie to piaskiem nieustannie zasypywane mrowisko wyrzucił nas pociąg i odjechał. Wagon nasz rozpełzł się na różne strony. Na nasypie został tylko ciężko chory pan Stefan, pan Szczepan, ja i wicher. To nie do opisania wprost co za wicher!

Na płacz się zbiera w bezsilnej złości i irytacji. Ogólne rozdrażnienie obozujących tu od tygodni tłumów jest wobec tego aż nadto zrozumiałe. Wszyscy się kłócą, wrzeszczą, rozpychają, jeden drugiego zadeptać by gotów. Ale jakże się dziwić?

My przyjechaliśmy w tej chwili dopiero, a już skóra na nas skacze z podrażnienia i złości. To przeklęte wichrzysko, ta niemożność otwarcia oczu, to ten piach w zębach i brudne papiery bijące o ciebie, jak ptaki. Oszaleć można!

Pchając się „rakiem” pod brudny tuman, mrużąc oczy i zaciskając szczelnie usta, znajdujemy wreszcie skrawek miejsca w kotlince pod nasypem.

Z POŁUDNIA ZNÓW NA PÓŁNOC

 Nazajutrz wcześnie rano każą się nam ładować. Na kładkę szerokości pół metra rusza ława zdeterminowanych, obładowanych, złych, bezwzględnych ludzi. Pchają się kufry, kołyski, tłumoki z pościelą, rozkrzyczane w niebogłosy dzieci, starzy, chorzy, kaleki. Od razu dwoje spada w wodę. Nic to nikogo nie obchodzi. Na szczęście woda przy brzegu płytka. Kiedy dopycham się wreszcie ja, moje worki i mój siennik, barża jest już szczelnie wysłana ludźmi. Dopiero z bliska widać ile się nas tu mieści. Barża jest duża o czterech otwartych, oddzielnych lukach. Do każdej z nich schodzi się po drabinie stromych stopni. Schodzi się – o ile naturalnie można zejść! Dno luków jest tak zapchane, że  nie ma gdzie nogi postawić, nie mówiąc już o dwóch! Każdy patrzy na ciebie, jak na ciężkiego wroga i – może trudno się dziwić. Kto by lubił, aby po nim deptały czyjeś szmatławe, obce nogi. Dzikie warunki w jakie nas pchnięto, stanowczo psuje charakter.

Noce są zimne i coraz zimniejsze. Płyniemy przecież wprost na północ.  Czarny zarys wieży nad nami pruje się przez gwiazdy ogromne, mleczno-białe, które, choć jedziemy z prądem szybko i nieustannie, są nieustannie w tym samym miejscu nad nami. Ranki bywają mgliste i mokre. Koc i rzeczy w których śpimy robią się od rana ciężkie od wilgoci i tylko w załamaniach mają swój normalny kolor. Grzbiety fałdów są siwe od rosy.  Za to w dzień upał i takie słońce, że aż wszy oczy mrużą!

Z chlebem krucho. Wydano go nam w Farabie na całą drogę, cały zapas zamknięto w luku pod kuchenką. Nie wiem czemu połowa chleba tam zamokła. Ludzie się burzą i awanturują. Chudy wąsaty pan w cywilnej czapeczce, do którego się mówi „kapitanie”  -  jest komendantem całego transportu. Jedni uważają go za niedojdę, drudzy za - nieuczciwego niedojdę w dodatku.

Krzyczą, że sam je suchy chleb, a ludziom daje mokry. Nie mam pojęcia jaki chleb w istocie jada, to tylko wiem, że my dostajemy taki, który stał się rozmiękłą, zardzewiałą gąbką. Luk w którym go przechowywano, musiał mieć widocznie żelazne dno. Na szczęście mamy jeszcze trochę tego chleba, który pan Szczepan zdobył w Farabie i parę cebul. Kipiatku nie dostajemy żadnego. Z kuchenki korzysta tylko obsługa barży i sprzedaje nam po 20 kopiejek garnuszek lekko podgrzanej wody. Ostrzegają nas, że to na żołądek najgorsze i że lepiej – jeśli kto musi – pić surową.

Jest pierwszy listopada. I przeleżałam tak wtedy trzy dni i trzy noce we mgle nałażącej tu do nas od rzeki w wilgoci, w rosie, pod gołym niebem na piasku. Pokazało się, że nas umyślnie unieszkodliwiono na tej wyspie, żebyśmy jak zgłodniała szarańcza nie runęli na okoliczne kołchozy i osiedla.

Raz na dzień dowożą nam z Hadżilli chleb stateczkiem, ileś tam gramów na osobę. Tyle może co po tiurmach, a może jeszcze mniej. Ognia nie ma jak rozłożyć, bo nawet trzcina tu nie rośnie. Piasek jest tak mokry, że  leżąc przy nim tuż twarzą, widzę dokładnie jak bieleje wokół przeczłapujących mimo mnie stóp. Tak samo umie bieleć pod naciskiem kroków piasek zaraz po odpływie. Ma się wrażenie, że stopa rzuca wokół siebie białawe światło. Obserwuję to z bliska całymi godzinami i… staram się nie myśleć o tych, którzy muszą spać wprost na tej mokrej ziemi. Osobiście mogę mówić o szczęściu, bo prócz grypy mam jeszcze siennik! Inni – jeśli chcą się nakryć płaszczem przed rosa i mgłą , muszą od spodu namakać wilgocią.

Mało kto ma co podścielić pod siebie. Toteż ludzie są coraz bardziej zrozpaczeni, zdeterminowani – i co za tym idzie mają coraz mniej względów na drugiego. Ponieważ leżą bez ruchu z głową nakrytą kocem, biorą mnie czasem za bezpański tobół, trącają, kopią, przełażą przeze mnie jak przez rzecz. Najgorzej jednak w nocy, kiedy nikt na krok niczego przed sobą nie widzi.

Parę razy zbudziło mnie niedwuznaczne bełkotanie piasku tuż przy głowie. Ktoś się po nocy załatwiał bądź gdzie, przed siebie, jak popadło. Walczę więc z sennością i gorączką, ostrzegam zbliżające się kroki, że tu ktoś leży, żeby szły dalej i boję się zasnąć głębiej. Nie można wiedzieć, co człowieka zbudzić gotowe! Zaczyna mi się z tego męczącego czuwania we łbie mącić. Nie wiem czy myślę, czy śpię. Wydaje mi się, że cały świat roi się od chodzących na dwóch nogach, zbyt pełno nalanych czajników, że nacierają na mnie z wszystkich stron, że muszę uciekać, bronić się… chować. Nad ranem dopiero usypiam. 

Trzy doby takie. Przyjechaliśmy tu na Wszystkich Świętych, a teraz jest już czwarty. Datę tę dobrze pamiętam. Niespodzianie poznaję bowiem wśród rozsypanych na łasze grup idącą przed siebie jak we śnie – Marysię! Skądże Marysia? Przecie zostawiłam je obie z Heleną w Koźwie! Zwiduje mi się chyba. Wygląda istotnie jak stwór. Zostały z niej tylko oczy. Trudno mówić o radości powitania w tych warunkach. Przyklęka przy moim sienniku, bo z głodu nie ma siły stać. Dowiaduję się, że przyjechały tu teraz po nas, następnym transportem i że je wysypano tak samo jak nas, tyle, że po drugiej stronie łachy, naprzeciw Nukusa. Są tak wygłodniałe, że ledwo żyją. Od dziewięciu dni dostawały tylko po kawałku chleba, po kromeczce grubości małego palca i nic ponadto! Helena została przy rzeczach, a Marysia wybrała się szukać znajomych, usłyszawszy, że po drugiej stronie wyspy są nasi. Może uda się jej dostać od kogoś kawałek chleba. Niestety nie mogę jej poratować.

Mój chleb wymańciła ode mnie przed chwilą Staszka, przemytnica z Katowic, która pierwsza z tamtej nowej grupy ruszyła na poszukiwania. Nie wiedziałam, że przyjdzie po niej Marysia i dałam co było w worku. Trudno… Musi iść dalej. Może ktoś inny ma i da… Strasznie mi przykro, ale wiem, że musi iść. Tam Helena czeka jej powrotu, nie może się ruszyć od rzeczy i pewnie jej także słabo z głodu.

I poszła… Wyglądałam jej potem daremnie do wieczora. Może nie mogła mnie odszukać wśród rozłożonych tu, mrowiących się grup, a może zdobywszy chleb śpieszyła do Heleny.

W połowie listopada o pochmurnym wietrznym zmroku ładują nas na otwartą lorę. Kołchoz, na który jedziemy nazywa się „Nowyj Mir” i jest pono najlepszym, najbogatszym w okolicy. Uprawiają tam cukrowe buraki, bawełnę, a przede wszystkim ryż. Kołchoz jest pod zarządem Koreańczyków, którzy z tych, czy  innych powodów przesiedleni ze swej ryżowej ojczyzny, zaczepili się tu. Ponieważ jest to właśnie pora młócenia ryżu, rąk im potrzeba gwałtownie i obiecują dobry wikt i dobre locum, byle zdobyć robotnika. „Nowyj Mir” oddalony  jest od Hadżilli o 25 km. Pognano tam już piechotą wiele partii naszych mężczyzn, między innymi p. Szczepana i Wasylenkę. Teraz jedziemy tam my. Nas pięć, p. Jarek i starsza, siwa pani Żytowa z dwoma siostrzeńcami. Na aucie moc pak i worków, a między nimi my, powtykani na siłę jak kto siadł i czego się uczepił.

Jak to się krótko da napisać! Całodzienna robota w polu… Wytrzymać jednak taki dzień nawet mężczyznom nie było łatwo! W nieustannym, lodowatym, a jak płomień palącym wichrze – w wichrze zapierającym dech i miotącym plewy w oczy, w usta, w rękawy i za kołnierz – taszczyli od maszyny wory tak pełne, że ciężar wpół ich dosłownie łamał. I nic – tylko tak cały dzień, te wory, wory, wory… Wracali o zupełnej nocy zziajani, zakurzeni, obsypani plewą, znów do stołówki na kapuścianą wodę i taką samą kromkę chleba.

Jeżeli ktoś nie odrobił swego, brygadier nie mówił mu nic, tylko nie dawał kartki na śniadanie. Mają nas w ręce i wiedzą o tym. O tym tylko zdają się nie wiedzieć, że głód i rozpacz na niejedno znajdują sposoby!

Na grupę naszą, złożoną z dziewięciu osób – w tym sześć kobiet i trzech mężczyzn – dostaliśmy w jednym z tych domków wspólną izbę.

Opał musimy zdobywać sobie wszyscy sami. Po robocie brygadiery rozpełzają się po polach, łamią trzciny, bodiaki i kukurydziane badyle.  Innego opału ani na lekarstwo! Ścionki, ani komórki nie ma przy domkach żadnej, toteż całe nazbierane śmieci wali się w kąt przy piecu i zużywa w miarę potrzeby. Na dobrą sprawę palić należałoby tu bez przerwy, bo zimno dogryza nam zjadliwie. W oknach brak kilku szyb i szpara pod drzwiami na dwa palce. Wiatr wymiata nią z izby całe ciepło. Cóż – kiedy rzecz jest skomplikowana nie tylko ze względu na brak opału. Ów czarny na stałe w palenisko  wmurowany satil musi być oczywiście pełny wody, kiedy się pod nim rozkłada ogień. Póki woda nie kipi – wszystko jeszcze w porządku. Gdy tylko zaczyna wrzeć, zwały mokrej pary buchają bezkarnie w powietrze i cała izba zmienia się w jedną parnię. Popielaty, lepki obłok zasłania wszystko i wszystkich. Na krok przed sobą nie dojrzysz nikogo. Mętnie rozpylone światło przeciera się ledwie od strony okna, ściany zaczynają płynąć, szyby płakać, ubranie na nas wilgnie, głosy stają się głuche i matowe jak w pralni. Czujesz po prostu, że ci kości rdzewieją! Przypiecek nasz za to rozgrzewa się tak, że kiedy podgiąć róg maty – ręki do gliny przyłożyć niepodobna. Raz o mały włos nie było z tego pożaru. Pościel pani Żytowej zaczęła się ukradkiem tlić pod nią. Dopiero niewątpliwy smród palonego pierza ostrzegł nas, że coś się święci… Gnieździmy się wszyscy na przypiecku, na którym ja rozesłałam mój siennik, a pani Żytowa – swoje cudem z zesłania dowiezione tu pierzyny. Od góry dławieni parą, od spodu zaś przypiekani żywcem, ciśniemy się tak pokotem na tej macie.

Ani Marysia, ani ja nie chodzimy do roboty, Zresztą i tak żadna z nas nie podołałaby normie, więc kapuściana lura i tak by nas minęła. Marysia nabawiła się na barży jakiejś biedy w nodze. Póki siedzi na ciepłym przypiecku, jeszcze jej znośnie, w nocy jednak, gdy po wystygłej izbie hulać zaczyna wiatr, a nawilgłe ubranie i koc stają się na nas zimnym okładem – biedactwo aż wije się z bólu. Szarpiący, przenikliwy ból drze jej nogę, od biodra pod stopę. Czasem do rana nie może zmrużyć oka. Ja dla odmiany mam coś z nerkami….

OO REDAKCJI "KRESOWEGO SERWISU INFORMACYJNEGO".

Bogusław Szarwiło, Andrzej Łukawski, Aleksander Szumański

Od stycznia 2012 r. drukowane w "K.S.I." wspomnienia Beaty Obertyńskiej, łączą się tematycznie ze wspomnieniami innych Polaków, z więzień, łagrów i zsyłek w ZSRR. Wspomnienia te mają szczególny charakter i wydźwięk. Są to relacje ludzi, którym wojna kojarzy się z pobytem w więzieniach i obozach sowieckich, z osiedleniem na Syberii, lub na południu Związku Sowieckiego.

Wspomnienia Beaty Obertyńskiej (pseudonim Marta Rudzka) mają szczególny charakter. Urodzona 18 lipca 1898 r. w Storożce koło Skolego, polska poetka i pisarka, córka polskiej poetki dwudziestolecia międzywojennego Maryli Wolskiej zapisała się w historii literatury polskiej  podobnie jak jej matka.

Czytając te wspomnienia, dramatyczne przecież przeżycia, obarczone osobistą traumą autorki, nie sposób  nie wydobyć jednak z tego opisu piękna literackiego. Dramat i poezja, smutek, rozpacz, niepewność jutra, cierpienia, a równocześnie tęskna liryka, literacka mowa porównań i przenośni, pełnia barwy, dźwięku, słowotwórstwa i piękny zapis opisywanego dramatu, nie tylko osobistego. Z tych wierszy wydobywa się również natura autorki i jej sławnej matki. 

Zważywszy iż matka Maryli Wolskiej, Wanda, z domu Monne’ była narzeczoną Artura Grottgera, a Maryla (matka) i Beata (córka) poetki i pisarki, cały ten artystyczny krąg wpisał się trwale w polski pejzaż sztuk pięknych – malarstwa, wykwintnej prozy i poezji, nie omijając sztuk wszelkich.

W tym miejscu należy przypomnieć, iż:

Maryla Wolska zalicza się do poetek młodopolskich, natomiast Beata Obertyńska tworzyła w epoce grupy poetyckiej Skamandra założonej w roku 1918 przez Juliana Tuwima, Antoniego Słonimskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Kazimierza Wierzyńskiego oraz Jana Lechonia. Wzorem dla skamandrytów była przede wszystkim twórczość Leopolda Staffa.

Beata Obertyńska inspirowana twórczo epoką Skamandra nie została jednak członkiem tej grupy poetyckiej.

Przypomnijmy fragmenty poezji miłosnej Beaty Obertyńskiej i Maryli Wolskiej:

ODJAZD

Beata Obertyńska

"I już już po wszystkim... Po słońcu, po lecie...

W ogródku kolejowym gdzie kwiaty też gasną,

Niski cień pachnie ziemią i późną lewkonią...

Jeszcze wczoraj w zmroku ciepło było przecie.

Jeszcze dzisiaj w południe słońce ciepłą dłonią

Gładziło nasze głowy... teraz chłód już... Szkoda.

Milczmy lepiej. Mam serce ściśnięte tak ciasno,

Jak kwiaty w pożegnalnym, zmęczonym bukiecie,

Który mi potem oknem do przedziału podasz..."

SZCZĘŚCIE

Maryla Wolska

"Obiecało się dziewczynie

W pięciolistnym bzie kwitnące,

W czterolistnej koniczynie,

Nad rosami srebrnej łące...

Letnim rankiem przyszło do niej,

Błyskiem słońca przyszło w swaty,

Na miodowej zboża woni,

Przez lny sine i bławaty...

Bez żegnania pierzchło potem,

Jak ta mgła, co łąką płynie,

Przez ścierniska wiejąc lotem

Na jesiennej pajęczynie!..".

BARŻE ŚMIERCI

Nasza malutka izba chorych od razu zapełnia się tak szczelnie, że zostaje tylko wąskie przejście środkiem od drzwi z dworu do naszego ambulatorium. Prycza jest tu tylko jedna i na tej pryczy kładziemy w poprzek kilkoro chorych dzieci. Doktor wydębił ze składu parę ryżowych mat i polecił nimi zasłać kajutkę. Maty te są jedynym posłaniem leżących tu pokotem na podłodze ludzi. Izba chorych jest również poczekalnią. Od wczesnego rana do późnej nocy tymi wprost z dworu wiodącymi do niej drzwiami napływają tłumy potrzebujących pomocy i ratunku ludzi. Czekają stojąc w ciasnym ogonku, tuż przed tymi, którzy leżą na ziemi. Przeważnie matki z dziećmi. Doktor ordynuje w naszym maleńkim ambulatorium odgrodzonym od izby moim prześcieradłem. Bada chorych na czymś w rodzaju pryczy, którą tu kazał wstawić, by mieć na czym w dzień się położyć i opatrywać ludzi, a w nocy spać.

Pierwszy raz mam sposobność z tak bliska przypatrzeć się całej tej rozdzierającej nędzy ludzkiej. Po prostu w gardle dławi. Te owrzodzone, białe jak wosk, nie mające siły nawet jęczeć dzieci, których wychudłe ciała wyłaniają się z przesiąkniętych ropą, zawszonych łachmanów, ta materia lejąca się z uszu i ran, te rwane ostrożne oddechy, rozdymające szkielety klatek piersiowych, te pełne zepsutych zębów, szeroko rozdziawione usta, pokazujące nalotami anginy wybielone gardła o rozpuchłych gruczołach – wreszcie świadomość, że tylko nieliczna garstka tych ginących piskląt będzie mogła być zatrzymana na izbie chorych, a że reszta musi wrócić pod mokry brezent na dno luku – to było coś, od czego samemu można się było rozchorować.

Lekarstw mamy tyle co nic. Wprawdzie doktor ma jakieś własne zapasy, narzędzia i zastrzyki, ale to kropla w morzu. Na dobrą sprawę wszystko prawie  co tu jedzie z nami – zwłaszcza dzieci – w normalnych warunkach byłoby już dawno w szpitalu. Cała barża choruje na roztrój żołądka. Cała barża kaszle i gorączkuje, cała barża cierpi na zjadliwe owrzodzenia. Każde najmniejsze zadraśnięcie rozpucha, ropi i nie chce się goić. Gdyby tak policzyć wszystkie brudne, zesztywniałe bandaże, które przyszło rozwijać j nawijać

z powrotem – nowych jest tak mało, że nie możemy przy opatrunkach zawsze dawać czystych – zebrałby się może kilometr dziennie. Co dzień wieczór obie wylewamy z Heleną do Amu – Darii kubeł pełen cuchnących wat i gazy. Aż trudno wierzyć, ile się tego dziennie nazbiera. Doktor nic, tylko przecina i przecina wrzody i ropienie, oczyszcza wyżarte kanały, wycina strzępy wygniłej skóry, a Łopatko nic tylko bandażuje i bandażuje te biedne piszczele, szyje, palce i głowy.

Ów brak opału i ognia nie był niestety szczytem wszystkich dopustów tego upiornego transportu. Zaczynają się deszcze. Drobne, przemieszane z tumanem, wędrujące razem z rzeką mgły.

Rzeka znika w mętnym oparze i widać już tylko jej żelaziste, kotłujące się wściekle tuż pod nami, piamy. Brezenty, obciążone zbierającą się w ich zagłębiach wodą rwą sznury i razem z jeziorem i  z jeziorami zebranej w nich wody obsuwają się ludziom na głowy. Wydźwignięcie na górę i umocowanie na nowo takiej olbrzymiej, ciężkiej płachty jest robotą na pół dnia. W dodatku nie obeszło się bez tego, by sparciała i łatana nie popękała przy tym w kilku nowych miejscach. Ze szpar tych cieknie więc teraz stale spływająca po brezencie deszczówka. Ludzie żyją jak pod tuszem, przemokli, nie mający ani gdzie, ani przy czym szmat wysuszyć. W izbie chorych ścisk coraz większy. Czekający w kolejce na badania mdleją czasem, waląc się na tamtych, na podłodze. Dzieci płaczą dzień i noc, chorzy jęczą w gorączce i kaszlą. Powietrze tu straszne, mimo, że przeciąg dmący spod drzwi wymiata smród razem z ciepłem. Mamy tu tylko poważnie chorych, takich, którzy muszą załatwiać się w izbie. Jedno dziecko ma koklusz i wymiotuje na inne, leżące z anginą obok.

W Bucharze jesteśmy nazajutrz. Jesteśmy – to znaczy stoimy na szynach daleko za dworcem, przetoczeni na jakiś ślepy tor. Nikt nie ma pojęcia co dalej? Chorzy ostatkiem sił wypatrują, czy przyjdzie kto po nich, czy się kto nimi zajmie, proszą, płaczą, chcą do szpitala.

Ktoś poszedł szukać naszej placówki, bo jest tu pono taka. Po paru godzinach dostajemy, nie wiem przez kogo wydębiony, chleb. Pierwszy po trzech dniach. Zdaje się, że nocujemy w wagonie. Nie pamiętam dokładnie… Wiem tylko, że mnie budzi czyjś znajomy głos, pytający mnie na oślep w głąb zapchanego wagonu. – Dozia – patrzcie ludzie! Dozia! Nie widziałam jej od Brygidek! Przywieźli ją tu innym transportem, aż z Kołymy. Dosłownie! Była w obozach pracy na tamtym krańcu Azji, naprzeciw Kamczatki. Przyjechała już tydzień temu. Dowiedziała się o nowym transporcie i przyszła na chybił trafił pytać o znajomych.

Znalazłszy mnie stoi oto na nasypie w swoim aksamitnym kapturku i zniszczonych karakułach, namawiając mnie na wypad do miasta. Idzie właśnie do naszej placówki. Zna osobiście Delegata. Polecił się jej zgłosić. Może dostanie zajęcie. To dobrze się składa. Będzie można powiedzieć mu o konieczności przysłania noszy, czy sanitarki, a w każdym razie lekarza. W ogóle wymóc na kimś zajęcie się tymi niedobitkami barż śmierci…

Buchary prawie z tej włóczęgi nie pamiętam. Jasnokawowa glinka pod nogami, jakiś strumyk, czy rzeczułka, wijąca się kręto pod wymulonym nasypem, gromady pstro odzianych, wianuszkiem w kurzu przycupniętych dzieci i pochyłe nad wodą drzewka. Delegata spotkałyśmy przypadkiem na małym placyku z gipsowym Leninem. Obiecuje przysłać natychmiast lekarza i żywność. Nie powiadomiono go wcale o tym nowym, wczoraj jeszcze przybyłym transporcie! Zapytany o nasze dalsze losy odpowiada, że musimy być rozesłane po kołchozach do pracy. Na razie wojsko przyjmuje tylko mężczyzn. Po południu każą nam istotnie opuścić wagony i przenieść się na pożółkłą, wydeptaną łączkę koło dworca. Tu bowiem odbywa się taki sam targ niewolnikami, jak ten, który znam z Hadżlii. Tyle, że znikły już czarne słoneczniki czap, znikły arby o rysujących się na tle nieba kołach. Są za to wielbłądy. Całe karawany płowych, wzgardliwych wielbłądów. Ludzie odziani kolorowo, ale inaczej niż Karakałpaki. Noszą długie, wolne, lekko podwatowane szarafany- dżouma się to nazywa – i krągłe, nieduże, futrem obrzeżone, podobne do podpieniek czapki. Twarze łagodniejsze od tamtych. Nie ma już skośnych oczu, ani wystających kości policzkowych. Przeważnie Uzbeki i Tadżyki. Gdyby nie strój i złotawa cera, ani byś poznał, że to azjaci. Ludzie ci tylko nie umieją stać. Póki chodzą wszystko w porządku. Ale zatrzymawszy się na moment choćby, spadają natychmiast z wysoka w niski przysiad, zupełnie jakby zawiasy ich kolan w bezruchu same się tak załamywały. Dziwnie nietwarzowa pozycja!

Trwać w niej umieją godzinami, siedzeniem wcale nie tykając ziemi, oba stulone łokcie wetknąwszy między szeroko rozstawione kolana. Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszyscy to samo. Arby ich też mają po dwa tylko koła, ale nie tak już olbrzymie, jak tamte pod Nukusem.

Długim, kołyszącym się szeregiem związane ze sobą wielbłądy suną jeden za drugim przez ulice Buchary. Prócz nas trzech jedzie też wielu mężczyzn, po dwóch na jednym siodle. Winszuję! Dojedzie z nich chyba marmolada! Wszystko to ma na sobie łagierne jeszcze fufajki i kłapciate czapy z uchami. Zalepione błotem łupy czegoś, co zastępuje im buty kołaczą się desperacko na tle mszystych, kawowych, sprężyście pochlapujących wielbłądzich boków.  Tu i tam podskakuje jakiś worek, tu i tam pobrzękuje czyjś zasmolony kociołek. Nie! Choć jedziemy na wielbłądach,, nie jesteśmy na pewno podobni do orszaku Trzech Króli! Może jeszcze ja w moim białym turbanie z ręcznika, cała okręcona kocem, mam w sylwetce pewne motywy wschodnie. Widzę to zresztą sama, we własnym, nadmiernie wydłużonym cieniu. Mam w tej chwili strasznie długie, cztery, obco pętające się wielbłądzie nogi i małą, gładką od turbana, głowę. Każdy z Trzech Mędrców mógł rzucać podobny cień na piasek.

Nie mamy pojęcia dokąd nas wiozą, ale już dawno wyzbyłyśmy się zuchwałego mniemania, że człowiekowi przysługuje prawo stanowienia o własnym losie. Ot – nie spaść teraz z kulbaki, nie pogubić worków, dobrze zagarnąć się kocem i z dobrą wolą wyłapywać oczyma okruchy dawnego piękna Buchary, którego mimo wszystko nie zdołano tu wytępić doszczętnie…

GŁÓD W STALININIE

Nasz dzień w Stalininie zaczynał  się też przed świtem. Budziły nas zawsze rozczłapane kroki starego Karapczyka idącego otwierać bramę.

Zawsze w tym samym miejscu, tuż pod naszymi drzwiami, zaczynał kaszleć. Potem słyszało się chrobotanie łańcucha, brzęk ogniw puszczonych ciężko po deskach i długi, drewniany miauk obu skrzydeł bramy, odchodzących wolno na boki.

Helena zrywała się pierwsza. Po ciemku owijała nogi niezliczoną ilością szmat, wtykała je w olbrzymie, podarte buciory i przywiązywała sznurem do kostek. Kiedy obie z Marysią wytykałyśmy głowy  spod okrycia, Helena zazwyczaj już się czesała, zaś mętny, morelowy medalion wstającego słońca snuł się na glinie nad pryczą. Powietrze w kibitce było tak lodowate, że para oddechu bielała, jak na silnym mrozie. Budziłyśmy się skostniałe. Wnętrze moich trzewików było wprost piekąco – zimne i zawsze osobno bałam się chwili wetknięcia w nie zlodowaciałych nóg. Toteż każdorazowe wstanie w tych warunkach było przezwyciężeniem, jeśli nie bohaterstwem!

Zwlekałam też, jak długo mogłam z odwiązaniem owej bawełnianej  tiurniury, bo dziwnie żałośnie i samotnie robiło się mojemu grzbietowi po zdjęciu tego ciepłego worka. Czasem więc, ku radości otoczenia, łaziłam jeszcze dobrą chwilę z tym pastiszem na siedzeniu. Potem następowało mycie. Rzecz robiona raczej z nawyku i dla spokoju sumienia, niż dla skutku, który musiał w tych warunkach być znikomy.

W czasie trzymiesięcznego pobytu w Stalininie raz tylko jeden umyłyśmy się naprawdę.

W Stalininie dopiero zrozumiałam słowo – głód!

W zasadzie głodne byłyśmy  prawie zawsze od wyjazdu z domu, ale to nie było jeszcze to! Owa wilgotna pajka otrzymywanego co dzień chleba, umiała przecie jakoś zapchać żołądek i kiszki.

W Stalininie chleb zniknął bez śladu i prócz owych kilku lepioszków, upieczonych przez babunię, nie widziałyśmy go przez trzy miesiące. Jedynym naszym pożywieniem była mąka rozbełtana w wodzie.

Trudno komuś opowiedzieć głód. Trudno odtworzyć słowami tę zimną, ssącą, dotkliwą pustkę, którą się nosi w sobie. W sobie? Nie. Źle mówię. Siebie wtedy nie ma. Jest tylko głód, a dokoła niego jakieś zziębnięte, bezsilne, które strasznie trudno zmusić do jakiegokolwiek wysiłku słowa, myśli. Człowiek zwinąłby się w kłębek i spał. A kiedy naprawdę zaśnie, śni mu się jedzenie. Samo jedzenie. Nieodmiennie jedzenie i żebyś choć śnił, że je. Gdzie tam! Widzi tylko całe stosy przeróżnych pyszności, lady sklepowe zawalone pieczywem i słodyczami, filiżanki pełne dymiącej kawy, czy czekolady, owoce, cukierki, ciastka i tyle tego, że ma potem o czym mówić rano. Zatem znowu mówimy o jedzeniu. Łapiemy się wreszcie na tym, że każda z nas tylko o jedzeniu myśli! Wszystko dokoła nas wydaje się nam podobne do czegoś, co by można zjeść. Kostka mydła przypomina nam miękisz chleba. Badyle płachty mają kolor czekolady.

Czyż można się dziwić, że w tych warunkach czekamy rano powrotu Heleny z niecierpliwością, która nas we własnych oczach po prostu poniża? Nic na to nie poradzę, ale na odgłos jej szybkich kroków za drzwiami coś ma ochotę kwiczeć we mnie tak samo, jak kwiczeć umieją prosięta na odgłos chlustu pomyj wlewanych w koryto sąsiedniej kuczy. To się nie da opowiedzieć, to się nie da wysłowić jak jesteśmy głodne i jak bardzo upragniona jest nam zawsze ta ranna, gorąca „siorba”. Bo nazywamy to siorbą. Od siorbania oczywiście. Łyżkę mamy tylko jedną a raczej po drewnianej łyżce, więc chłepczemy tę paciarę wprost z naczynia. Nie jesteśmy wcale syte po takim śniadaniu, tyle, że się nam robi na chwilę cieplej. Zwykle też o tej porze, ku rozpaczy otoczenia, sięgam po woreczek z machorką i zaczynam kręcić papierosa.

Zapałek nie możemy kupić, bo ich i na lekarstwo nie dostaniesz w naszym sklepiku, więc aby ich oszczędzać wygrzebuję z popiołu ostatni tlejący jeszcze węgielek i od niego rozżarzam śmiecie w tutce. Ohyda, jakich mało, od wczoraj krztuszę się ja i one obie, ale nałóg jest nałogiem, a przy tym wydaje mi się zawsze, że to w jakiś sposób przytępia głód.  Słońce zsunęło się już przez ten czas na małe rzeźbione drzwi, wiemy, że za chwilę brzękną w bramie wiadra. Muslimy i że ona sama z kitmanem na ramieniu, wsunie się do kibitki i zapyta śpiewnie od progu:

Apa! Jobon merom – w tłumaczeniu: „siostro! Czy idziesz pracować?” Owa apa choć znaczy siostro jest tu używane jako zawołanie, jako coś w rodzaju francuskiego madame, przy zwracaniu się do kogoś starszego, komu się chce okazać szacunek.

- Haj, haj, Muslinka – odpowiada jej Helena – Merom, ale nie zaraz. Nie czekaj na nas.

Pewnego razu, Purpurowy Skorpion, Hosjata podjudzona pewnie przez szwagierkę – kasjerzychę, zakwestionowała naszą normę. Czepiła się tego, że kopce są małe i nie wyniosłyśmy wobec tego ziemi o połowę mniej niż należało.

Nawykła widać do tego, że się tu nikt za sobą nie śmiał nigdy ująć, dufna w powagę swojego urzędu przysiadła w kucki na grobli i łypiąc kaprawymi oczyma w brudny zeszyt oświadczyła, że nam normy nie zapisze, bośmy nie wyrobotały swego. Nie wiedziała kogo zaczepiła. Helena, to  nie to co tutejsze potulne baby. Może nawet bardziej udając gniew niż rozgniewana naprawdę, przypadła do nasypu i wpiąwszy się w Hosjatę żbiczymi oczyma, zaczęła bronić naszych kopców i jak umiała wymyślać jej i całemu kantorowi.

Tak ją widocznie własna swada i oniemiałe ze zdumienia audytorium podniecało, że wreszcie – do dziś nie wiem  co  ją podniecało, ale u Heleny takich pomysłów nie kupić - zagroziła nagle Hosjacie, że jeśli nas będzie prześladować, to ją zabije - tak - tym  ketmanem – wszystko jedno gdzie i kiedy – ale ją zabije.

-Hil-Hila kuszjet Hosjata. Panimajesz? Kuszjet! Pójdę za to do tiurmy – to pójdę. Mnie tam wasza tiurma nie pierwszyzna! Ale, że ty będziesz miała za swoje – to pewne!

W dodatku krwawe swe obietnice popierała tak wymowną gestykulacją, tak niedwuznacznie jeździła palcem po gardle, że wszyscy nie tylko zrozumieli, ale - co dziwniejsze – uwierzyli w dodatku.

Nazajutrz cały kołchoz już wiedział, że Hil – Hila obiecała zabić Hocjatę! Nasz Purpurowy Skorpion dwa dni w polu się nie pokazał, ale za to trzeciego wieczorem wśliznęła się do naszej kibitki jakaś obca stara Uzbeczka i po dość niejasnych kluczeniach dokoła sprawy zaczęła Helenie tłumaczyć, że Hosjata mimo wszystko jakszi i że lepiej jej nie zabijać. Pokazało się, że to matka pięknej kasjerzychy, którą rodzina wydelegowała jako mediatora w tej drażliwej kwestii. A nasza Hil – Hila z rękami wbitymi w kieszenie kożuszka siedziała na skraju pryczy i dzwoniąc ogromnymi buciorami nonszalancją i cynizmem zawodowego mordercy, z całą powagą dała jej skłamrzyć, prosić i tłumaczyć.

Trzymajcie mnie…bo skonam…syczała do nas po polsku. Zlitujcie się! Oni uwierzyli!

Zaczyna się przednówek. Na „bazarze” na który gania czasem Helena nie można już dostać niczego. Ceny zawrotne, a towaru brak. Chyba te owce i barany, których ludzie próbują się wyzbyć pod wiosnę.

O nabywcę jednak równie trudno jak o paszę. Wałęsanie się między pstrymi kłębkami siedzących w kucki Uzbeków jest tu jednak uważane za przyjemność i rozrywkę. Nasz stary Karapczyk na przykład za nic bazaru nie opuści. Stroi się też wtedy jak na święto. Pamiętam go raz w rdzawym chałacie. Nad dostojną twarzą mędrca bąblił mu się turban ogromny na staroświecką modłę widać namotany z cudownie rezedowego tyftyka. Wszedł, kucnął pod ścianą i siedział bez słowa, a my wiedziałyśmy, że wedle tutejszego savoir - vivre oznacza to gotowość towarzyszenia Helenie na bazar. Wiedziałyśmy jednak także, że ten czcigodny, wyniośle obojętny starzec, myszkuje oczyma po kątach i że zwłaszcza wiśniowy worek Heleny na ścianie pociąga jego złodziejską uwagę. Pozornie jednak – prorok, myśliciel, dostojnik.

                                EPILOG

A potem już tylko okruchy. Krótkie, wyraźne, te i takie, które same chciały mi się przylepić do pamięci.

Noc. Gościniec. Gwiazdy. Skrzyp arby i konik, który ustaje. Od połowy drogi idziemy piechotą. Idziemy jak w transie, nie czując wcale, że nas nogi niosą…

Zimno. Wiatr. Mała Staszka pożycza mi ciepłe, wojskowe rękawice. Po obu stronach drogi, w pustce niewidzianej i obcej, kaszlą szakale.

Bardzo mi niewygodnie w tych grubych, nieznajomych rękawicach odmawiać na palcach różaniec.

BUCHARA

Czekamy do świtu w jakimś zaułku, pchając się nad sam rozłożony w załamaniu muru ogienek. Przytupując z zimna wałęsamy się od węgła do węgła. Wąski pas nieba nad uliczką jest pełen gwiazd i nocy. Wracamy do ognia i dymu. Siadamy na workach. Ściany zaułka czuć zmarzłą gliną i zwietrzałymi ludzkimi odchodami.

A potem dzień. Wietrzny, pochmurny, bezdomny.

W Bucharze szaleje tyfus.

…po pewnej ciepłej nawilgłej nocy wstają z dna doliny opary kwitnących, morelowych sadów. Różowe obłoki jaśnieją na tle gładkiej zieleni, jak nierozpływające się przed oczyma zjawy w niskim locie zastygłych – Aniołów.

W ciszy strumyk bełkocze po kamieniach.

Jest druga połowa marca.

Aż pewnej niezapomnianej nocy budzi nas przyciszony głos Komendantki. Z wieczora została wezwana nagle do sztabu po jakieś rozkazy. Nie doczekawszy się jej powrotu, poszłyśmy spać.

Teraz jawi się nam na tle gwiaździstego nieba, jej szczupła, wpół zgięta sylwetka, wpychająca się pod uniesiona klapę namiotu. Siedzimy już wszystkie trzy „słupka” na siennikach.

- Pojutrze wyjeżdżamy do Persji. Bóg łaskaw! Był rozkaz gen. Władysława Andersa. Jutro dostajemy kobiece mundury. Nie mogłam! Musiałam wam to dziś jeszcze powiedzieć….

Opracował  Aleksander Szumański "Kresowy Serwis Informacyjny"

Dokumenty, źródła, cytaty:

- Bogdan Klukowski „My deportowani”,

- Beata Obertyńska (Marta Rudzka) „W domu niewoli”,

- Beata Obertyńska „Grudki kadzidła”, tom poświęcony „Świętej mi pamięci Ks. Franciszka Koniecznego”,

- Bożena Rafalska I Aleksander Szumański „ Beata

  Obertyńska” „Lwowskie Spotkania”.

Data:
Kategoria: Gospodarka
Tagi: #Beata #OBERTYŃSKA

Aleksander Szumański

Aleszum.blog - https://www.mpolska24.pl/blog/aleszumblog111111

Lwowianin, korespondent światowej prasy polonijnej w USA, Kanadzie,RPA, akredytowany w Polsce. Niezależny dziennikarz i publicysta,literat, poeta, krytyk literacki.
Publikuje również w polskiej prasie lwowskiej "Lwowskie Spotkania".

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.